niedziela, 19 czerwca 2011

Muzyczne tapas
(Primavera Sound Festival, Barcelona, 25-29.05.2011)

- „Zamienimy się na łóżka ?” – proponuje nieśmiało dziewczyna o twarzy Amandy Peet, nie przerywając leniwego rozsmarowywania kremu na stopie. Nie wiem czy propozycję poprzedziło maniakalno-prześladowcze odtwarzanie możliwych scen zarwania się górnych kondygnacji miejsc leżących, w nieprzewidywalnych przedziałach pociągów PKP, ale z ulgą przyjmuje możliwość odbycia podróży na najniższej kondygnacji. -„Chce Ci się spać ?”, -„Nie”. Monotonny, gasnący krajobraz za oknem, z coraz wyraźniejszą linią żółtych latarni, ubarwiają rozmowy o muzyce, filozofii Kanta, „Abre los ojos”, studiach w Munster, cierpliwe tłumaczenie po raz kolejny dlaczego podróżuje do Barcelony pociągiem. Wracam z kolejnymi piwami, przeciskając się przez korytarz wypełniony rozkazującymi krzykami dosiadających się w Poznaniu Niemców. Ogorzała, nalana twarz potencjalnego mieszkańca Bawarii, od pół godziny uważnie obserwuje moje kolejne nieudane próby zajęcia wygodnej pozycji na łóżku. Kontrastuje z nią znudzona twarz jego kolegi przypominającego Reymonta. Kątem oka zauważam ponad sobą zarys wychylonej dziewczęcej sylwetki jak z japońskich horrorów, z włosami zasłaniającymi twarz. -„Chce Ci się spać ?”, -„Nie”. Jasne, szpitalne światła Warsa gdzie kontynuujemy rozmowy, stają się coraz bardziej ostre, pobrzękiwania butelek w środku nocy towarzyszą wtaczaniu się pociągu na Berlin Ostbanhoff, denerwują, oddalają rzeczywistość, usypiają…
…poranny, pachnący świeżą kawą i pieczywem, obcy dworzec w Koln sennie odurza ostrą wonią perfum niewyspanych pracowników pośpiesznie udających do biur, epizodycznie odciska mi się na powiekach wschodzących słońcem pomiędzy szklanymi zwieńczeniami i sterylnym stukotem szpilek w uszach…
…stukot kół pędzącego pociągu miesza się równomiernym uderzaniem w klawisze laptopa przez ukraińskiego sąsiada, za zamkniętymi oczami przesuwają się drażniące chaosem belgijskie przedmieścia, łagodne francuskie pejzaże rozdrapywane multi lingwistycznym hałasem wagonu bezprzedziałowego…
…duszny, senny, rozmazany gorąc paryskiego metra osacza mnie spojrzeniami czarnych twarzy Paryżan, wzrok nabiera co jakiś czas ostrości na bladych, klasycystycznych rozkładach kości policzkowych, wypełnieniach ust i zarysach obojczyka…
…mrużąc leniwie oczy, co rusz, w cieniach rozgrzanych piaskowych kamienic i zadrzewionych placyków, zwilżam kolejnymi kieliszkami lodowatego białego wina usta spieczone i popękane od obserwacji smukło-klepsydrycznych kształtów w zwiewnych sukienkach i balerinach, majestatycznie wspinających się po stromych uliczkach Montmartre…
…nieubłagalny głos „Barcelona, Barcelona !!!” szarpie za rękę, a w wyschnięte nozdrza uderza słony, wilgotny, ciepły zapach morza…
…puste poranne ulice odbijają echo terkoczących kółeczek walizki, długi cień kończy się falującymi mirażami barcelońskich wzgórz…
…spory dzbanek i kolejne talerzyki pustoszeją tworząc w ustach jedno z bardziej harmonijnych połączeń czerwonego wytrawnego wina z zapiekanymi w oliwie i pomidorach chorizo oraz zielonymi papryczkami…
…szum morza i rozwrzeszczanych uliczek puchnie watą w uszach, ściany La Liberi i Barri Gottic napierają coraz bardziej, osaczają, potrącony przejeżdżającą La Ramblą, mijam zaskoczone widokiem turysty nierozróżnialne skośnookie i hebanowe twarze mieszkańców biednych dzielnic, z trzepotem tysięcy żagli brudnej bielizny dryfuję do Placa Espanya…
…pierwsze koncerty na wzgórzu w zamkniętym miasteczku Poble Espanyol ujmują kameralnością i intymnością. Na początek wdzierają się hałaśliwie dziewczęta z japońskiego Nisennenmodai, wypełniając dziedziniec mrocznymi, nieuczesanymi, transowymi repetycjami, noise miło drapie zmysły rozleniwione powolnie sączoną litrową sangrią. W drugiej części występu drobne Japonki gwałcące z niesamowitą energią gitary, przykuwają już chyba wszystkich obecnych a ja odnotowuję pierwsze zaskoczenie, odkrycie i czołówkę koncertów tego festiwalu, ale przecież po to tutaj przyjechałem: próbować, odkrywać, delektować się nowymi smakami. Świeża bagietka z salchichon znika zachłannie pochłonięta. Nie tylko sangria sprawia, że kolejny zespół Las Robertas dowodzony przez dziewczęta z Kostaryki, odbieram w sennym i leniwym nastroju. Urok bijący od wykonawczyń nie przyćmiewa, znużenia i monotonii kiedy w kolejnych utworach zaśpiewy „aaa…” przywodzące na myśl shoegazowo-dreampopowe zespóły ze stajni 4AD lat 90-tych są główną osią utworów. Niemniej w małych dawkach ten porządny indie rock pasuje do klimatu siesty tego popołudnia. Słońce zachodzące za kamieniczki, rozlewa cień i uczucia wakacyjnych letnich wieczorów. Szkoda, że ponoć zasłużony, Comet Gain nudzi niemiłosiernie swoim chamber popem. Wzniecając co jakiś czas iskrę punkowym przytupem w tradycyjnym, przewidywalnym brytyjskim gitarowym graniu, wyjaśnia mi dlaczego od 1992 roku o nich nie słyszałem. Wieczór coraz bliżej ale zegar się cofa, na scenie pojawiają się Echo & The Bunnymen , aby zagrać dwa pierwsze albumy: „Crocodiles” (1980) i „Heaven Up Here” (1981). Z każdym z riffów, które można odnaleźć u większości polskich zespołów punk/new wave lat osiemdziesiątych, klimat nostalgii gęstniał, co jakiś czas skraplając się w zmęczonych i szczęśliwych oczach. Potężne ilości wypuszczanego na scenę dymu, używane tylko białe i żółte światła eksponujące zaledwie zarysy postaci artystów, niedzisiejsza militarna parka w którą ubrany jest Ian McCulloch, przyspieszają teleportację w minione lata. Krzyczę „is this the blues i'm singing….rescue…”, zachłystuję się śpiewem „… a promise…”, kołyszę w głowie skierowanej ponad scenę, słowa „the pictures on my wall are about to swing and fall, love it all”, przeżywam jeden z lepszych koncertów festiwalu, bijący klimatem występy wielu „depresyjnych” epigonów . O takim nienowoczesnym wykonaniu albumów z tamtych lat marzyłem….Wyrwany z letargu wirującym, zapętlonym, powtarzanym w nieskończoność przez Daniela Snaitha czyli Caribou , „..see I should soon…”, spadam w przyszłość na porywający show znakomitego kompozytora, który tak jak miesza style, tak mieszane uczucia od zawsze we mnie wywołuje. Znów nieprzyswajalne środki w urzekających formach wyzwalają przewidywalne stany narkotyczne. Zwiewny „Melody Day” z poprzedniego albumu, mroczny „Bowls”, imponujące naloty podwójnej perkusji i feria barw, wprowadzają mnie w trans…
…wstaję i delikatnie opuszczam z ławki nogi odmawiające posłuszeństwa po pieszym nocnym powrocie, którego trasy nie pamiętam, 4 w nocy na Placa Catalunya, prostytutka zachwyca się, że jestem taki duży i pyta czy wszystko mam takie duże, wchodzę w wielotysięczny tłum pikietujących przeciw rządowi młodych Hiszpanów, setki haseł, monitorów wyświetlających aktualne informacje, dziesiątki kręgów ludzi dyskutujących na jakieś ważne tematy, dwie Hiszpanki chcą mnie wciągnąć do jednego z nich oferując piwo i kanapki z kiełbasą, ciche dyskusje, skupienie, zaduma, napięcie i coś ulotnie pięknego w powietrzu…
…wdycham głęboko wilgotne poranne miejskie powietrze na rogu słonecznego Passeig De Gracia, przegryzając oblane czekoladą dopiero co wypieczone rogaliki, które łagodzą wytrawną gorycz aksamitnego espresso. Wokół tętni życie przemieszczających się tłumów, dzwoniących rowerów i dudniącego centralnie pod nogami metra. Relaks. Nie lubię małych miasteczek ze swoją senną atmosferą, sielskości wsi, drewnianych domów, ciszy nad jeziorem, spokoju przedmieścia – koi mnie piękna wielkomiejskość gdy mogę ją niespiesznie chłonąć, ze swoim nerwem, pomrukiem, pierzejami kamienic we wschodzącym słońcu, falującym od gorąca asfaltem, przemieszczającymi się leniwie tłumami, konstrukcjami estakad, rzędami żółtych latarni…
…zapatrzony w szpaler niekończących się wieżowców strzegących Barcelony od nadbrzeża, tworzących jednocześnie dla festiwalu, szczególnie wieczorami, melancholijną kurtynę tysięcy punktów świetlnych, wspominam jeszcze pół litrowy dzbanek wina wypity na placyku St. Joseph Oriol w towarzystwie m.in. jamon serrano i escalivady . Wsłuchuję się w post-rockowe pejzaże hiszpańskiej Toundry . Tradycyjne dla tego gatunku instrumentarium, z wysuniętą czasami na przód wiolonczelą nie zaskakuje aranżacjami, realizuje wypracowane reguły płynących tematów głównych i eksplodujących uniesień, nie przyciąga melodiami, ale stanowi odpowiednie tło, intro do pierwszego dnia na Parc del Forum. Na scenie Pitchforka umiejscowionej przy samej linii brzegowej, zastaje mnie koncert Emeralds , który nie przekonuje mnie na żywo po niezdecydowanym przyjęciu ich zeszłorocznego „Does It Look Like I'm Here?”. Ambientowo-noisowo-psychodeliczne plamy szumów na płycie, tu objawiają się jak monotonne plumkania i trzaski generowane przez nieobecnych muzyków „reperujących” swoje instrumenty, wspierane przez przesterowaną elektronicznie gitarę. Muzyka sennie płynie kompletnie donikąd, nie wyznaczając początku ani końca…
…oddala się coraz bardziej, miesza się z winem i myli mnie w liczeniu kroków na schodach, których ponad setkę pokonuje, zanim dostaję się w zasięg dźwięków hiszpańskiego Triangulo De Amor Bizarro , obserwowanych na scenie głównej przez nieliczną publiczność. Rozjechane sonicowe gitary i przestery MBV przykuwają mnie do sceny, język hiszpański po raz pierwszy nie drażni w utworze. Wokalista i basistka wyglądają co prawda jakby opuścili przed chwilą zajęcia w-f w ogólniaku, ale ściany gitar i energia odrywają od pobocznych obserwacji występu który szybko się urywa…
…stoję nad przepaścią, zbocze wyłożone schodami, w dole scena Ray-Ban, ożywa i przyciąga motorycznym wstępem koncertu Moon Duo , psychodelicznym graniem na gitarę i klawisze przez duet: młoda długowłosa brunetka i brodaty hipis ze składu Wooden Shjips. Tylko dwuosobowy skład potrafi posiadanym instrumentarium prowadzić hipnotyczne, przesterowane utwory przywołujące echa narkotycznych momentów The Doors czy Velvet Underground rozkosznie mnie kołysząc i rozleniwiając…
…stoję ponownie przed sceną główną sprawdzając czy Of Montreal denerwuje nadal jak kiedyś na Off podejrzewając, że musiałem się wspiąć się po tych wszystkich schodach, ale nie pamiętam. To jeden z nielicznych zespołów, który intrygując mnie na płycie, drażni swoimi występami na żywo, obojętnie co gra. Z grymasem na twarzy uciekam od wymalowanego i fałszującego Kevina Barnesa marnotrawiącego na scenie swój ciekawy pomysł na indie pop z „The Sunlandic Twins” czy „Hissing Fauna…”, kukieł, zapaśników sado-maso, mijając niedziałające w wyniku awarii stoiska z piwem, punkty z jedzeniem nie różniące się ofertą od dowolnego festiwalu w Polsce, osaczające mnie wielkie brwi i szczekające aparaty mowy Hiszpanek…
…spokój, mrowienie w nogach, łaskotanie wiatrem, pod ledwo uchylone powieki wdzierają się dźwięki dobiegające ze sceny ATP. Seefeel uspokaja rytmicznym biciem basu, hipnotyzuje elektronicznymi generatorami, szeleści przyjemnie strunami, szemrze dronami, usypia wokalizami, zlewa się z falującym morzem, miliony czysto słyszalnych dźwięków unoszą mnie w mroczne rejony psychiki…obrazy, rozmazane obrazy…ucisk u nasady nosa…ostre powietrze…po co… ?...gdzie jesteś…?... piękny koncert…
…nie przestaje się wyginać, ona nie przestaje się wyginać, kogoś mi przypomina, nie pamiętam. Glasser owinięta pasem zakończonym z przodu wielką kokardą na tle stosunkowo ascetycznych elektropopowych podkładów pląsa czarując bjorkowymi wokalizami. Nie muszę wiedzieć, że porównują ją do Joanny Newsom czy że występowała u boku The XX aby bardzo miło spędzić tu czas…
…Grinderman, The Walkmen, Glenn Branca w jednym czasie - co wybrać, gniotę kubek po piwie, pół na pół - The Walkmen czy Glenn Branca, miętosze kartkę z lineupem irracjonalnie oczekując podpowiedzi recenzenta, Glenn Branca, kurwa to Glenn Branca, wiem, że będę tego żałował… The Walkmen na scenie Pitchfork prezentują się na elegancko, Hamilton Leithauser w jasnym garniturze pod krawatem. Cały prawie set wypełnia ubiegłoroczny „Lizbon”, ciekawe jak tam Glenn Branca na ATP…Wokalista wprawia w osłupienie, zdziera gardło, miota się w sobie, brzmi agresywniej, mocniej, jednocześnie płynnie i melancholijnie, dużo lepiej niż na płytach. Tam jest wokalne mistrzostwo i nieznośna często w dużych dawkach maniera, tu pozostaje mistrzostwo i można go słuchać w nieskończoność. Podobnie, mimo, że statyczna, pozostała część zespołu daje kopa utworom z „Lizbon” nie pozbawiając ich tej zwiewności. Wybuch publiczności, energii i ekspresji wokalnej Hamiltona przy „The Rat” pod koniec setu, to będzie jeden z momentów festiwalu…
…kończące koncert Glenna Branca apokaliptyczne ściany dźwięków, mijam już z mniejszym żalem, jest po północy, nogi bolą a do sceny Llevant na którą niedługo wyjdzie Interpol jeszcze bardzo daleka droga. Bliżej na Ray-Ban gdzie zdaniem wielu najważniejszy koncert festiwalu – Suicide performing First LP (1977). Tak, to koncert, na którym trzeba być, płyta była ważna, ale ten koncert nie będzie tak samo dobry, a ja mam po prostu cholerną ochotę wykrzykiwać „..You should be in my space, you should be in my life…”, „…You're weightless, semi-erotic…”,"...She feels that my sentimental side should be held with kid gloves, but she doesn’t know that I left my urge in the icebox" , „…I can't pretend, I don't need to defend…”, „…We try to find somebody else…”, „…We can find new ways of living, make playing only logical harm…”… i wykrzykuje te i inne teksty wszystkich jedenastu utworów z „Turn…” i „Antics”, wpatrzony w skrzące się małymi punktami świateł wieżowce za sceną, płynącą żółtymi latarniami po horyzont nadmorską arterię. Gówno mnie obchodzi jak bardzo (nie)alternatywny jest dzisiaj Interpol, jak perfekcyjnie i bez improwizacji odgrywa koncerty, dwie pierwsze płyty zawsze będą eksplodowały we mnie skrajnymi emocjami , introwertyczną dusznością rytmu i basu, katartyczną melancholią gitar…
…znudzenie tym samym show. Flaming Lips obserwuję z daleka odreagowując Interpol kolejnym piwem. Dla kogoś kto lubi ich muzykę, pierwszy koncert na żywo jest ostatnim, który robi wrażenie. Od końca lat 90-tych stale w moim odtwarzaczu, tutaj po trzech utworach nudzą, staram się znaleźć miejsce, staram się odejść, wpatrzony w ciemne miejsce gdzie parę godzin temu było morze, nie zauważam eksplodujących tuż za plecami balonów, konfetti i imponujących wizualizacji…i znów kurwa się rozklejam przy pierwszych taktach zagranego na bis „Race for the Prize”, którego nie było rok temu w Katowicach. „Do you realize, that happiness makes you cry? Do you realize, that everyone you know someday will die?...
…ciepły podmuch od morza, 4 rano, pulsujący ból nóg rozrywa trampki, pulsujący rytm mrocznej elektroniki, jęczące gitary i melodeklamacje kopiujące wokalistę Clinic powodują rozkoszną lewitację podczas koncertu Suuns , coraz dalej…, głębiej…
…”bijear !, serfesa !” kolejny Hindus z krzykiem wciska mi przed oczy puszkę z piwem gdy opuszczam teren festiwalu, zatłoczone metro, pusty Passeig De Gracia, 5:30, cienka granica gdy noc jeszcze nie przeszła w dzień, duszący ciepły zapach metra z wentylatorów, erotycznie odczuwalny stukot spacerujących, dwójka staruszków na ławce popija wino, nocne Katalończyków rozmowy…
…odór mieszanki kuchni katalońskiej, pranej bielizny i fekaliów oznajmia mi, że jestem ponownie w La Riberi. Właściciel małej knajpki na C. de Montcada z uznaniem przyjmuje popołudniowe zamówienie na cały dzbanek czerwonego wytrawnego wina. Kupuję go całkowicie, odtrąceniem przygotowanego dla turystów Menu del Día i zamówieniem Tabla de Ibericos, z którego równiutko poukładane chorizo, salchichon, lomo, jamon, morcon znikają obficie podlewane winem, po czym samfainy i talerzyka papryczek chili marynowanych w vinagre. Wino tak cudownie gubi mnie w wąskich uliczkach, że z żalem odnajduje się przy stacji Jaume I po kilku godzinach…
… koncert Avi Buffalo przelatuje mi jakoś przez palce, uszy, myśli. Podopieczni Sub Pop delikatnie tworzą gitarami i dziecięcym wokalem folkowe nastroje, zabarwiają miejscami psychodelicznie, energetyzują przesterami, wszystko miesza się w słonecznym popołudniu i gubi podobnie jak zespół na dużej scenie…
…a Lichens cały czas hipnotyzuje eksperymentatorskimi przetwarzanymi elektronicznie wokalizami, generuje dźwiękowe miraże z otaczających go urządzeń, potęguje zamyślenie, drażni tych którzy nie wypili popołudniem wina, leżę na betonowej widowni scen ATP, w pół śnię gdy owacje niezbyt licznie zebranej publiczności wybudzają mnie…
…za głośno, oddalam się do sceny, wibracje klatki piersiowej ustają, jest pozornie dziko jak na płytach, ale muzycznie The Fiery Furnaces prezentują się ubożej. Gdzie to inteligentne szarpane mieszanie dziesiątek stylów w jednej minucie bez utraty spójności piosenek, szalone pokręcone łamańce wokalno-stylistyczne, wariactwo, oryginalność, różnorodzność ? To co na płytach sprzed paru lat: "Gallowsbird's Bark", "Blueberry Boat" czy „Bitter Tea” robiło wrażenie i zachwycało kreatywnością i świeżością zostało sprowadzone do mocnego łamanego basu, niby nie ułożonej perkusji i hard zagrywek gitarowych. Nie męczę się, magnetyzująca Eleonor wokalem dużo ratuje, liczyłem na więcej…
…męczę się, M.Ward i ich blues i country, czego już chyba nigdy nie polubię bez względu na wykonawcę, po trzech utworach odrzuca mnie aż na betonową konstrukcję prowadzącą na scenę Pitchforka, gdzie oczom moim ukazuje się morze ludzi oczekujących na koncert Jamesa Blake’a. Gigantyczne schody oblepione są także szczelnie publicznością, rozpoczyna się koncert…słyszę M.Ward. Przedzieram się na niższe poziomy, głuchy nieznajomością przekleństw w języku hiszpańskim, zajmuje strategiczną pozycję gwarantującą czynny udział w koncercie jak i szybką ucieczkę, ze sceny dobiegają do mnie dźwięki… M.Ward…ja oszaleję…
…na pustej betonowej widowni sceny Ray-Ban jem świeżą bagietkę z chorizo, wylosowaną z kilku, które przyniosłem na festiwal w plecaku. W tle czas umila mi M.Ward… Kanapka zmieszana z bryzą morską ma niepowtarzalny smak przywołujący dziecięce wspomnienia, siny kolor nieba jak nad blokowiskiem późnym wrześniowym ciepłym popołudniem kiedy lato nie poddaje się jeszcze jesieni…gdyby jeszcze lemoniada z torebki…i grubo masła…
…wspomnienia, tym razem nie moje ale Davida Thomasa, są także motywem przewodnim kolejnego koncertu. Jak się cieszę, że jestem tutaj a nie na zaplanowanych równolegle The National czy Ariel Pink’s…To jeden z koncertów festiwalu. Pere Ubu , ikona post punk i new wave, jedni z ojców duchowych m.in. Sonic Youth czy Pixies, plays „The Annotated Modern Dance” czyli wariacje na temat albumu „Modern Dance” z 1978 roku. Na scenie ledwo dochodzi do mikrofonu starszy pan w staromodnych spodniach na szelkach – David Thomas, wydaje się być pod wpływem alkoholu co szybko potwierdza częstym sięganiem do kieszeni i pociąganiem z piersiówki. Jest to jednak cały rytuał gdyż każdorazowo podczas imponujących, noisowych, transowych improwizacji instrumentalistów zasiada z ulgą na stojącym obok krześle i leniwie rozkoszuje się tym co zawiera piersiówka. Pomiędzy tymi chwilami dla siebie, daje jednak niesamowicie energetyczny i emocjonalny show, wypełniony jękiem, skowytem, brudem, fałszującymi przesterowanymi instrumentami i neurotycznymi tekstami, który aby przeżyć trzeba mieć specyficzną konstrukcję, odnajdywać piękno tam gdzie inni widzą brzydotę. Cieszę się, że tyle nas było. I jakim on jest super konferansjerem, każdą z piosenek poprzedza opowieścią czym była zainspirowana , anegdotą. Uśmiech nie schodzi mi z pyska przez cały koncert. Luźny cytat:„Z następną piosenką wiąże się historia. Kiedyś będąc z jedną kobietą aby jej zaimponować powiedziałem że napisałem ją dla niej. Jakaż ona była szczęśliwa. Po pewnym czasie, miałem wyrzuty sumienia więc powiedziałem jej, że ta piosenka nie była napisana dla niej. Od tamtego czasu była smutna. Do dzisiaj nie rozumiem jak to jest z kobietami: kłamiesz im - są szczęśliwe, mówisz prawdę - są nieszczęśliwe. Hey girl (wskazuje kogoś z publiczności) ta piosenka będzie specjalnie dla ciebie. O, jak się cieszy,…kłamałem.”...
…cisza, bezruch, slow, slow, Low zaczyna grać, wszystko zwalnia, porusza się klatka po klatce, smużenie za poruszającymi się ludźmi, dym ze sceny zastyga, światła zmieniają się z opóźnieniem, powieka podnosi się i opada, zapominam klaskać, zapominam…Nawet „Monkey” wykonane wolniej i mniej agresywnie. Prawie połowę setlist stanowią utwory z całkiem udanej tegorocznej płyty, które naturalnie wkomponowują się w resztę repertuaru, nie wzbogacając go, ale także nie odbierając magii i radości przeżywania koncertu. Reprezentacja innych albumów dosyć uboga, jedynie „Sunflower” z „Things We Lost In Fire”, ostatnim z pierwszych pięciu klasyków, niczym twinpeaksowy początek „Pissing” z „Great Destroyer” wywołuje dreszcze, na zakończenie zastrzyk energii rozimprowizowanym „Canada” z „Trust” przywraca mnie do rzeczywistości. Jest północ, w Katowicach o 1:25 na Scenie Leśnej też będzie pięknie…
…ale nie będzie tego co przeżywam tutaj. Deerhunter miażdży mnie, przekracza moje wysokie wymagania związane z tym koncertem, poniewiera psychicznie, wywołuje najgorsze instynkty wyciszane falami szczęścia, neurotyczne zamknięcia, euforyczne uniesienia. Długie noise-shoegaze-ambientowe skowyczące improwizacje, wydłużające utwory w stosunku do tych z płyty doprowadzają mnie do kresu stanów normalnych, wysysają całą energię, wpompowując ją jednocześnie hektolitrami, doprowadzając do histerii i rozpadu emocjonalnego. Dominują utwory z „Halcyon Digest” grane jednak z tą niesamowitą aurą, brudem i dusznością charakterystyczną dla „Microcastle”. „Nothing Ever Happened” i „Little Kids” z tego ostatniego rozbudowane do gigantycznych rozmiarów poniewierają mną jeszcze bardziej niż na płycie. Chora, narkotyczna, perwersyjna orgia muzyczna – łzy szczęścia, długo nie odchodzę spod pustej sceny…
…nogi pulsują strasznym bólem gdy dochodzę do sceny, na której koncert zaczyna Pulp . Nie mam szans osiągnąć satysfakcjonującej mnie bliskości sceny, masy ludzi porażają, oblepiają teren w sąsiedztwie sceny ze wszystkich stron – największa frekwencja podczas całego festiwalu. Chcę zrezygnować i obejrzeć na ekranie ale szaleństwo publiki i chóralne śpiewy dziesiątek tysięcy gardeł niezależnie od odległości od sceny, przyciąga mnie magnetycznie, czuję się podniecony, czuje święto, ludzie praktycznie przez cały czas nie przestają krzyczeć, piszczeć, śpiewać. Wręcz stadionowe zaśpiewy przy „Common People” i „Something Changed” przenoszą w połowę lat 90-tych, ale to co dzieje się przy pierwszych taktach „Disco 2000” przejdzie do momentów festiwalu. Porwany przez tłum i własne emocje, nie wiem gdzie się znajduję, szczęście emanuje ze wszystkich. To nie jest koncert ważny muzycznie, ale perfekcyjne wykonanie, znakomita forma muzyków i Jarvisa Cockera, który szaleje, skacze, wspina się na scenę ale i inteligentnie i dowcipnie stymuluje publikę, jedno spojrzenie na twarze i wiem, że dla większości uczestników to wspaniała sentymentalna podróż w przeszłość, a powrót Pulp będzie długo pamiętany. Grają prawie cały klasyczny album „Different Class” – czego chcieć więcej. "Let's all meet up in the year 2000, Won't it be strange when we're all fully grown? “…
…niedługo 4 nad ranem, zimna bryza znad morza, sprawia, że oczekując na koncert Battles przytulamy się wszyscy bardziej do siebie. Mimo, że jest pusto na betonowych schodach widowni dosiadają się ściśle po obu moich stronach dziewczęta z Holandii i Rosji i w zamyśleniu rozgrzewają dłonie i nogi. Oferuję się , że skoczę po rozgrzewającego Jagermaistera, jedyną odmianę od piwa możliwą na tym festiwalu, ale przygotowane koleżanki częstują mnie whisky. Battles nie relaksuje tak jak Suuns poprzedniego dnia. Math rockowa precyzja może o tej porze drażnić, ale pulsująca freak taneczna energia przebijająca przez przemyślane i misternie szyte gitarowo-elektroniczne konstrukcje oraz mordercza praca perkusisty sprawia, że czuć magnetyzm ze sceny. Nastawiałem się na maksymalną energię generowaną z precyzją chirurgicznego skalpela, a odbieram występ jako rozimprowizowane, niczym nie skrępowane szaleństwo z potraktowanym po macoszemu albumem „Mirrored”…
…wychodzę z festiwalu, godz. 5, lepkie ciepło, nocne skrzyżowanie Avinguda Diagonal z Rambla De Prim obszyte żółtymi ściegami rozmazanych latarń, rozmazane światła stopu nielicznych samochodów, potęgowane snem miasta wyjące w oddali hamulce autobusów, nieludzkie jęki skręcającego tramwaju, podziemne dudnienie metra, szum morza, powolnie przemieszczające się zaspane sylwetki ludzi - sceneria do „Loveless”…
…Barcelona u moich stóp, stoję na kamiennym cokole o powierzchni trzy na trzy metry wynoszącym mnie ponad całe miasto. W dole ścieżki Parku Guella niczym rysowane kredą trasy i ludzi jak kapsle podążające do kolejnych polecanych punktów widokowych i podobno bajkowych elementów, w oddali Morze Śródziemne połyka miasto. Towarzyszą mi nieliczne osoby przezwyciężające akrofobię, agorafobię i obsesyjne odtwarzanie możliwego runięcia w dół przy powrocie po wąskich schodkach bez poręczy… nie pamiętam jak się tutaj znalazłem…pamiętam atakujące mnie pierzeje, picassowską wykoślawioną perspektywę dziesiątek skrzyżowań stromych uliczek, domy przeglądające się w gabinecie luster i brak ludzi…
…napotkany przypadkowo zacieniony placyk, dwie Japonki o wyglądzie będącym skrzyżowaniem gejszy z lolitą i nisko osadzoną tradycyjną japońską turystyką, oglądają się co rusz z zainteresowaniem gdy opróżniam dzbanek czerwonego wina. Owinięte wędzoną szynką szparagi z pomidorami i avocado oraz świeże karczochy zapiekane z kozim serem i miętą tylko podsycają głód, a kelner donosi kolejne talerzyki z kawałkami jagnięciny zawijanej w cieście z sosem Rioja i plastrami morcon iberico z gotowanymi figami i kaparami…
…obserwuję przed Auditori kolejkę chętnych na koncert Johna Cale grającego „Paris 1919” i przekonuję siebie, że ogromna ochota uczestniczenia w koncercie ważnej części legendy moich pradziadów duchowych - The Velvet Underground, jest wystarczającym powodem aby być tysiąc kilkuset którymś w kolejce. Bezskutecznie, „Paris 1919” jest chyba dla mnie zbyt klasyczny jak na dzisiejszy dzień i zdaję sobie sprawę że cały czas myślę o Velvetach a nie tym albumie… Ciepły, rozleniwiający podmuch słonecznego wiatru od morza, zachęca aby odbyć długi spacer pod scenę Llevant, mijając po drodze rozpoczynającego na dużej scenie The Tallest Man On Earth, co jest sporą odmianą w stosunku do malutkiego namiotu na zeszłorocznym Off-ie…
…muzyka dla ”paranoików, którzy jeżdżą pociągami w post-apokaliptycznym świecie” jak o swojej twórczości mówi Luis Vasquez, lider zeszłorocznego debiutanta The Soft Moon , rozlewa się na rozgrzane skronie przyjemnym chłodem schoegaze, new wave i post-punk. Ponura atmosfera Bauhaus i Joy Division mimo wczesnej pory robi wrażenie dzięki rozrzedzeniu jej shoegazową energią i przyspieszoną synth rytmiką, które fantastycznie uprzestrzenniają i dynamizują całość. Transowe „Breathe the Fire” z wznoszącym riffem gitarowym, chory synth pogański rytuał „We Are We”, neworderowe „Dead Love”, klaustrofobiczne joydivisinowe "When It's Over" – rezygnując z „must see” Johna Cale’a trafiam na okazujący się jednym z lepszych koncertów i biegnę po płytę. I taki jest cały ten festiwal…
…zaskoczony stoję w tłumie przed sceną ATP, zaglądam w rozpiskę i upewniam się czy teraz rzeczywiście występują kolejni debiutanci - Yuck. Nie wiem czy sprawia to względnie uboga oferta występów jeszcze o tej porze czy zachęta w 400-stronicowej festiwalowej książeczce, porównaniami do Dinosaur Jr czy Stone Roses. Nie odnajduję podobieństw do obydwu, jeśli miałaby wykraczać poza używanie także gitary, elementów reklamowanego podobnie shoegaze zapomnieli chyba przywieźć. Rzeczywiście duch głównie amerykańskiego indie z lat 90-tych jest słyszalny (i widzialny w postaci spodni basistki) ale możemy się tu bawić w ewentualne „znajdź co najmniej trzy zespołu z tego okresu w danym utworze”np. początek „Get Away” – Dinosaur Jr, „Milkshake” – Yo La Tengo itd., a nie tak wąskie i klarowne inspiracje nie mówiąc już o kopiowaniu stylu konkretnych wykonawców. Ładne melodie i bliska sercu estetyka sprawiają, że przyjemnie się czuję w to sobotnie popołudnie, ale odchodząc wszystko zaczyna uciekać. O ile poprzednicy – The Soft Moon wyraźne inspiracje przetworzyli do wyrażenia własnej wrażliwości i pomysłu , o tyle Yuck grają przyjemne ale „covery”…
…ale przyjemnie jest tym razem także na scenie głównej. 24 godziny po irytującym mnie M.Ward, w tym samym miejscu, o tej samej porze, mające spory potencjał do nudzenia folkowe Fleet Foxes , swoimi harmoniami wokalnymi potężnie zwielokrotnianymi przez nucącą lub śpiewającą publikę idealnie wpasowuje się w piknikową atmosferę. I uwodzi. Niestety, tak jak na płycie, także na koncercie utwory z tegorocznego „Helplessness Blues” wyraźnie odstają od tych z EP-ki „Sun Giant” i trzyletniego już debiutu. Nie tylko dlatego, że jestem z nimi mniej osłuchany, ale są dużo gorszymi melodiami niż poprzednie. Zachowane zostały środki, za które zostali polubieni, ale zabrakło zawartości. Pięcioutworowa środkowa część koncertu od „Mykonos” po „He Doesn't Know Why” pokazuje jaki mógłby być cały gdyby nie przeciętność kompozycji. Zarówno podczas tych jak i porywających jak na płycie „Your Protector” czy „White Winter Hymnal” śpiewam i kołyszę się z publiką co pozwala mi zapamiętać ten koncert pozytywnie…
…nie potrafię znaleźć sobie miejsca przez kolejne dwie godziny. Post-rockowo-ambientowy The Album Leaf zapewne sprawdziłby się dużo lepiej w nocy, bo te kontemplacyjne połączenie elektroniki z klasycznymi smykami pięknie prezentowało się także jak tło do przepływających po niebie rozciągniętych chmur, ale coś mnie cały czas rozprasza. Uwielbiam słuchać ich muzyki z płyt jesiennymi popołudniami lub w upalne noce. Nie mam kompletnie nic do zarzucenia muzykom, którzy grają idealnie klimatyczne i nagłośnione kompozycje, zarówno te bardziej przebojowe jak „Always For You” jak i płynące „Red Eye”. Przy jednej z nich niczym w scenie do napisów końcowych filmu odchodzę ledwo powłócząc nogami ścieżką w kierunku innej sceny…
…nie lubię języka niemieckiego w muzyce więc rozpoczynający się na scenie Ray-Ban koncert kolejnej legendy - Einsturzende Neubauten mimo że swoją kwadratowością i industrialnością pasuje do wokalu jest z niemal z góry skazany na przegraną w moim odbiorze. Mechaniczność tego koncertu, całą fabryka przemysłowego instrumentarium na pewno mogą robić wrażenie i choć to z założenia bezduszna muzyka to ten koncert także nie ma duszy, choć wielu którzy chcieli ją zobaczyć, zobaczyło. Wrócę tu za trzy godziny na coś co zmiażdży nie tylko wrażenia tego koncertu ale także wielu innych…
…tłumy niczym lemingi zmierzające wysoko wyniesioną w kierunku morza betonową konstrukcją, na scenę Pitchforka…jestem pełen obaw przed koncertem Gang Gang Dance , że na żywo to spieprzą, że nie sposób podołać odtworzeniu fantastycznej produkcji „Saint Dymphna”. Tej psychodelii połączonej elektroniki, orientalizmów, noisu, szamańskich zaśpiewów, eksperymentalnego tańca. Tego narkotycznego sosu w jakim wszystkie składniki łączyły się w takie kompozycje jak „House Jam”, „Vacuum” czy „Desert Storm”. Obawiam się, że tegoroczny dobry acz inny „Eye Contact”, którym zawiedli na razie moje oczekiwania, że to kolejni nowojorczycy, tworzący właśnie nową historię muzyki, poniesie koncert w inne rejony lub będą przeplatać numery i całość straci spójność…I znów czegoś zabrakło, były składniki, była momentami psychodelia, ratowanie utworów rytmem, tańcem i pantomimą, zabrakło chemii i narkotycznego sosu…
…ściśnięty pod sceną główną, staram się znaleźć wygodne ułożenie dla moich stóp, które po przebyciu właśnie po raz kolejny setki schodów, praktycznie są już bez czucia a jednocześnie pulsują bólem. Na scenę ascetycznie wyposażoną w instrumenty po prawej stronie i samotny w snopie światła mikrofon po zupełnie przeciwległej stronie sceny, wychodzi PJ Harvey z Johnem Parishem i zespołem. Stojąc samotnie w pięknej białej sukience i tuląc niczym pluszowego misia harfę zapewne u wielu bardziej wzbudza instynkty matczyne czy ojcowskie niż emanuje charyzmą. Dopóki nie zaczyna śpiewać… Koncert pokazuje dlaczego nowa płyta „Let England Shake” jest tak słaba. Bo słaba lub odmieniona jest aktualnie sama PJ Harvey. Nie wiem czy to negatywny wpływ Parisha, ale nie sądzę aby Polly była osobą, która jest w stanie narzucić sobie coś czego sama nie chce. Ma oczywiste i naturalne prawo do zmian, a ja mam prawo do lubienia tylko fragmentu jej. Niestety na scenie aktualnie prezentuje się ten niechciany fragment. Utwory z ostatniej płyty mimo, że profesjonalnie odtworzone, w większości wylatują natychmiast. Dlaczego jednak „C'mon Billy” takie mało zadziorne, odśpiewane chóralnie „Down By The Water” pozbawione perwersyjnego mroku, „Angeline” odegrane, nie porywające ? Jednak zagrane na koniec „Pocket Knife” czy „Meet Ze Monsta” ratuje ogólne odczucie z koncertu, a fantastyczne wykonanie „In The Dark Places” pozostawia nadzieję na lepsze czasy…
…niebo miesza się z piekłem, nie wiem gdzie jestem, gdzie jest lepiej, podróż w najczarniejsze zakamarki własnego ego rozpocząć czas. Swans właśnie rozpętują koncert, który wtacza we mnie truciznę gniewu, mroku i paranoi, z każdą sekundą coraz boleśniej płynącą po żyłach, wzniecającą mdłości, którą przy następnym wybuchu zwymiotuję na wszystkich wokół. To nie tylko przytłaczające metafizyczne przeżycie którego nie mogę zrozumieć a co dopiero opisać słowami, także fizjologiczne, z trzęsącymi się nogami, zaciśniętymi zębami i brzuchem, który kurczy się z każdą minutą. Tak może wygląda orgazm wieszanego człowieka gdy otwiera się zapadka i sznur zaciska się na szyi. To tylko kilka wiecznie trwających utworów, pełnych skowytu, jęku, brutalnych gitar i tego trzęsącego całym ciałem bólu i niemego krzyku Michaela Giry, jakby chciał wyrzygać własne flaki. „See that man ego, inner man hollow, soul of man fallow, hollow man ego , see that man zero, zero man hallow” melodeklamuje, w tle rozpędza się brutalna zawierucha gitar, a ludzie zamknięci w sobie nieruchomo chłoną utwory. „The Apostate” hipnotyzuje i wprowadza coraz głębiej w trans, chorą lynchnowską atmosferą wyciąga najprzeróżniejsze obrazy, wplataną trąbką pogłębia paranoiczny klimat. „I'm weak, take what's mine, make me feel good, make me feel soft, come into my room, put your hands on my throat, now choke me” jest jak zaproszenie do perwersyjnego seksu gdyby nie początek utworu „I crawled”. Mroczne, ciężkie, mieszające w głowie riffy zalewają falami dreszczy, dobija przeraźliwe skowyczenie Giry. Z tego koncertu o dużej frekwencji, mimo równoległego Mogwai, jest zadziwiająco mało filmów – ludzie zapominali wyjmować aparaty…
…żałuję, że odwołany został koncert Animal Collective w Warszawie. Stoję właśnie przed sceną główną i wiem że nie odbiorę go dobrze. Poprzedni koncert za bardzo tkwi w głowie i nie pozwala rozpocząć o drugiej w nocy beztroskiej freak folkowej zabawy przy jednym z bardziej kreatywnych zespołów świata. A na dodatek Animale wrzucają na setlistę większość jeszcze nie publikowanych utworów, bardziej eksperymentalnych, polegających jeszcze bardziej na bawieniu się rytmem, jeszcze bardziej pulsujących i rozkrzyczanych i wymagających fanowskiej akceptacji aby uznać koncert za wybitny. Mimo powrotu Deakina liczyłem jednak na „MPP” i „Strawbaerry Jam” więc chociaż ożywiam się na „Brothersport”, śpiewam „Summertime Clothes” i podskórnie czuję, że tym co grają nowego, na przyszłej płycie powalą mnie kolejny raz, ulatniam się wcześniej niż sam się spodziewałem…
…o tak, tu jest dobrze, siedzę na schodach przy scenie Pitchfork i obserwuję The Black Angels , którzy rozwijają swoje jednostajne psychodeliczne rockowe utwory z posmakiem lat 70-tych i noisowym wykończeniem lat 00-ych – takich mi teraz trzeba, zanurzam się coraz głębiej…
…liczę równo poukładane rzeźbione ośmiokątne płytki na Passeig De Gracia ledwo powłócząc nogami i mijając bordowo-granatową Barcelonę bawiącą się po zwycięstwie Champions League i już przygotowującą się do jutrzejszego świętowania z piłkarzami na jednym z placów…
…w pokoju jak w malignie odczytuję godziny kolejnego dnia, sny mieszają mi się z rzeczywistością…
…sen trwa dalej gdy na ostatni koncert tego festiwalu, ponownie w miasteczku Poble Espanyol wychodzi Mercury Rev aby zagrać cały album „Deserter’s Songs” z 1998 roku, który w tamtym czasie bajkowo mną zawładnął. Poprzedzające koncerty minęły mi bez historii jako nie najgorsze tło do sączenia dwóch litrów sangrii i pałaszowania kanapek z chorizo. Tak jak płytę koncert otwiera „Holes” – dreszcze, wzruszenie od pierwszych taktów, jestem rozklejony „…Time, all the long red lines, that take control, of all the smoke-like streams that flow into your dreams…”. Uśmiechnięty i prawdziwie przeszczęśliwy Jonathan Donahue na spowitej bajkowym dymem scenie ciągle kierujący wzrok gdzieś wysoko. Prowadzone anielskimi chórami “Endlessly” płynie beztrosko “…Standing in a dream, weaving thru' the crowded streets leaving you again endlessly…”. Podniosłe “Opus 40” zakończone rozmarzoną gitarową apokalipsą “…Well she tossed all night like a raging sea Woke up inclined from the suicide machine…”. Każdy utwór, cała płyta zagrane tak perfekcyjnie i tak emocjonalnie, chóralnie odśpiewywane z publicznością, że stoję jak zaczarowany i chcę aby grali i grali tak dalej. Swojego czasu The Mercury Rev konkurowali w tej samej lidze co The Flaming Lips. Koncertowo, bez fajerwerków, przebili ich całkowicie dając na sam koniec jeden z lepszych koncertów tego olbrzymiego festiwalu. Zagrany na bis bajkowy „The Dark Is Rising” z „All is Dream” rozkleja mnie już całkowicie.“I dreamed of you on my farm, I dreamed of you in my arms, But dreams are always wrong, I never dreamed I'd hurt you, I never dreamed I'd lose you, In my dreams, I'm always strong”….Wokół wszystko wiruje rozmazane, sen miesza się z rzeczywistością…
...Abre los ojos, Abre los ojos...
…szkło brzęczy, ostre światło wdziera się pod powieki, patrzę przez szybę, pociąg cały czas toczy się po rozległych torowiskach Berlin Ostbahnhof. Amandę Peet zastąpiła pucułowata blondynka o wyglądzie starszej drużynowej w drużynie harcerskiej. Wracam do przedziału, na łóżkach zawinięte w koce postaci których nie znam. Kładę się z rękami pod głową i układam sobie wszystko...
Wyjazd na Primaverę to jak wyjście do barcelońskiej restauracji. Możesz zjeść zestaw przygotowany dla turystów ograniczający się do kilku dań do wyboru, spróbować sprawdzone i bezpieczne dania jak paella bez owoców morza lub zacząć smakować po trochu wszystkiego – muzyczne tapas, co rusz będąc zaskakiwanym nowymi doznaniami i ze smutkiem stwierdzając, że zostanie jeszcze mnóstwo rzeczy do odkrycia. Najlepsze koncerty z widzianych na Primavera 2011, z których wiele zapadnie mi w pamięci na długi na lata, to:
1. Swans
2. Deerhunter
3. Pere Ubu
4. Mercury Rev
5. Echo & The Bunnymen
6. The Walkmen
7. Seefeel
8. The Soft Moon
9. Interpol
10. Pulp
…nie mogę zasnąć…