wtorek, 18 listopada 2008

Sigur Ros - Með suð í eyrum við spilum endalaust


Sigur Ros - Með suð í eyrum við spilum endalaust
Ocena: 7.5/10.0

Jeśli nagrało się conajmniej dwa magiczne i kultowe albumy trudno sprostać oczekiwaniom towarzyszącym kolejnym. Trzymanie się kurczowo dotychczasowych klimatów zadowoli połowę wielbicieli, a druga połowa będzie jęczeć o braku rozwoju. Zmiany uruchomią automatyczną falę krytyki o skończeniu się zespołu na jednej z poprzednich płyt, zaś spróbowanie czegoś nowego podział opinii pomiędzy postępem a regresem.

W takich oto okolicznościach Islandczycy rozpoczęli prace nad nowym albumem. Mogli wzorem zespołów metalowych, gdzie ortodoksyjni fani nie pozwalają na wiele, nagrać kolejne post-rockowe songi przesycone islandzkim powietrzem. Mogli też jak Radiohead nagrać swój "Kid A" przez co rozumiem radykalny zwrot w stylistyce po osiągnięciu szczytu, z którego można tylko albo spaść albo znaleźć kolejny wymiar i wtedy okazuje się, że stoimy na taborecie w jakiejś chatce u podnóża Himalajów. Nagranie kolejnego patetycznego "Glósóli", czy ocierającego się o niebo "Svefn-g-englar" miałoby tylu samo krytyków co nucenie pod nosem z wodospadem Dettifoss w tle. Wszystko będzie porównywane do klasycznych "Ágætis byrjun" i "( )" gdzie pełne patosu i smutku impresje odbierały mowę i prowokowały łzy. Ciężar oczekiwań dał więc paradoksalnie nieograniczoną wolność.
Początek najnowszej płyty niewątpliwie wstrząsnął. Oto w "Gobbledigook" do naszych uszu, docierają energiczne "plemienne" bębny, dla wielu także przywołujące na myśl sposób konstruowania utworów przez Animal Collective. Toż to rewolucja. Wokal, prowadzony przez akustyczną gitarę i chórki, swoją frywolnością i roztańczeniem wprawia w osłupienie - a gdzie zamyślony smutek, gdzie szara, zimna Islandia ? Cały utwór nadaje się bardziej do szalonego tańczenia i skakania na islandzkiej łące w słoneczny dzień. I chyba ten utwór kazał tak wybiec golasom z okładki płyty. Drugi na płycie "Inní mér syngur vitleysingur" nie wyprowadza z konsternacji, rytmicznie nabijane bębny, wesołe cymbałki i klaskanie doprowadzają do refrenu rodem z The Corrs. I mimo, że po minięciu pierwszej minuty w tle włączają się sigurrosowe tła klawiszy i smyki, to dalsza pięknie rozkręcająca się część, werblami i rytmicznym, "wyliczankowym" śpiewem, nie pozostawia złudzeń, że mamy nowy pierwiastek w ich muzyce o ile nie zwrot. Nigdy nie podejrzewałem, że przy nich będę postukiwał nogą a co dopiero że będę tańczył. Pozostał na pewno ten zmysł do budowy utworów, dramaturgii i rozkręcania poszczególnych motywów stopniując głośność i intensywność instrumentów, dlatego utwór ma swoją kulminację i śliczną ścianę na koniec, tyle że jest ona roztańczona.
Ale mylili sie ci, którzy odtrąbili już zdradę lub narodziny nowego Sigur Ros. Może jeszcze w "Við spilum endalaust" pobrzmiewają echa powyższych dwóch utworów, gdy miarowe uderzanie w fortepian i bębny napędzają pogodny refren, może w "Með suð í eyrum" zachwyca wręcz afrykańskimi rytmami w drugiej części, natomiast zawierając już sporo pierwiastka dotychczasowej twórczości. Pozostałych utworów nie można pomylić już jednak z innym zespołem. Spośród nich wybija się najdłuższy na płycie "Festival", rozpoczynający się ascetycznie, jedynie przejmującym śpiewem Jonsiego z delikatnymi plamami klawiszy i pociągnięciem smyka w tle. Przypomina w tym momencie najbardziej klimat "Ágætis byrjun" ale brak jest takiej magii jak była wszechobecna na ich drugim albumie. Utwór prowadzony jest w ten sposób aż do 4:38 sek. i dopiero wtedy nabiera tempa, a galopująca perkusja wyprowadza nas z ciemnego lasu na nieogarnięta przestrzeń wzniosłym finałem. To już rejony "Takk" i w ten sposób prezentuje się "Góðan daginn". Spokojne zwrotki zasilane przez gitarę akustyczną i znane z poprzednich albumów wysokie, świdrujące dźwięki smyków i klawisza prowokują do potężnej eksplozji ale wtedy utwór kończy się. Jeszcze spokojniejszy i oszczędny jest "Ára bátur" który fragmentami wypełnia jedynie fortepian i smutny falset Jonsiego. Smyki i chóry podkreślają jego wzniosłość aby wybuchnąć potęgą całej orkiestry na koniec. W takich momentach można poczuć się jak na polach Szkocji atakując Anglików. Druga część płyty generalnie kontrastuje bardzo z pierwszą gdyż zawiera mało rozbudowane utwory w dużej części stworzone z przeważającym udziałem gitary akustycznej jak "Illgresi" lub fortepianu jak "Fljótavík" czy "All Alright", który powolnymi uderzeniami w klawisze kończy album.

Nie jest to album magiczny, nie stworzył też nowego oblicza Sigur Ros. Szkoda, że nie zaryzykowali i nie rozwinęli pomysłów z których powstały dwa pierwsze utwory na płycie. Może na następnym albumie. Tutaj stanęli w rozkroku i będą się musieli zdecydować, która noga pozostała na właściwym brzegu. Nie jest to jednak także płyta zła. Nie oferuje tej wyjątkowości co poprzednie albumy aby zasłużyć na najwyższe oceny, a jej finalny wynik podwyższam o 1 pkt ze względu na to że mieli odwagę rozpocząć się zmieniać. Bo zmiany są potrzebne, mimo że kocham ich za poprzednie albumy.

http://www.myspace.com/sigurros

poniedziałek, 17 listopada 2008

Daturah - Reverie


Daturah - Reverie
Ocena: 8.0/10.0

Poruszając się w obrębie post-rocka trudno być oryginalnym. W końcu Talk Talk definiując ten gatunek, a takie zespoły jak Mogwai, Sigur Ros czy GYBE! twórczo go rozwijając wydaje się że powiedziały wszystko. Wielu zespołom po nich pozostaje być już tylko kopią i starać się aby słuchacza nie ogarnęła nuda. Czasami jednak pojawia się zespół, który używając tej stylistyki jako narzędzia potrafi stworzyć album, w którym się zasłuchujesz.

Zespoły wybierające dla swojej twórczości klimaty post-rockowe, nie jako z góry się ograniczają. Setki albumów trafiają do kosza gdy okazuje się, że ich jedyną charakterystyką jest to, iż zawierają długie, powoli rozwijające się utwory, gdzie od gitarowych i/lub elektronicznych plam, zwiększając gęstość dźwięków przechodzą do ogłuszającej ściany gitar na koniec. Nieliczni potrafili dodać elementy, które sprawiły że mogliśmy mówić o oryginalności. Bronią się natomiast albumy, które mimo iż nie rozwijają lub redefiniują gatunku potrafią wytworzyć odpowiedni klimat i zawierają dobrze skonstruowane melodie.
Daturah to niemiecki zespół, a "Reverie" to ich drugi album wydany przez małą wytwórnię Golden Antenna, która ma w sobie kilka ciekawie brzmiących zespołów post-rockowych. Już spojrzawszy na tracklistę widzimy co się święci, 5 utworów, 60 minut muzyki, łatwo policzyć ile średnio wybrzmiewa każdy. Trzeba naprawdę świetnego talentu kompozytorskiego aby w tak długich utworach utrzymać napięcie i nie zanudzić. Aby chciało się słuchać nie tylko danego utworu do końca, ale czekało także na następny. Posłuchajmy czy im się udało.
"Ghost Track" rozpoczynają półtoraminutowe ambientowe dźwięki z "filmowym" dialogiem dwóch mężczyzn aby od razu po ich zakończeniu wyrwać z fotela eksplozją gitar, z których prowadząca wygrywa chwytliwy, nostalgiczny motyw wyciszając się na kolejną minutę aby powrócić przy kolejnej zalewającej nas fali dźwięków. Trzeba przyznać, że główny motyw nabierając z czasem pewnej hymniczności powoduje ciarki na plecach, a przez cały czas przesuwają się przed oczami jednostajne obrazy. Tak, ta ten utwór doskonale sprawdziłby się gdy jadąc samochodem siedzisz na tylnym siedzieniu ze słuchawkami na uszach i patrzysz w boczne okno. W połowie utworu gitary rozlewają się pięknie jak u naszych George Dorn Screams. W koncówce intensywność dźwięków rośnie jeszcze bardziej i pojawiają się nowe linie melodyczne które "tańczą" wokół głównej, aby wyciszać się przez ostatnie 2 minuty. Udało im się, stworzyć magnetyzująca opowieść balansując pomiędzy ekspresją a nostalgią.
Kolejny na płycie "Hybrisma" zaczyna sie stłumionymi bębnami, jakbyśmy stali na zewnątrz budynku w którym odbywa się koncert, na tle których delikatne elektroniczne pejzaże wspomagane są smykami. Później robi się energetycznie i znów o całości dobrego odbioru tego fragmentu decyduje gitarowy motyw który wznosząc się w 4:25 sek. wchodzi w taką częstotliwość, że naelektryzowywuje małe włoski na szyi u nasady czaszki. I trwa porywając energią już do końca utworu, a poszczególne wzmocnienia i kulminacje jak na wysokości 7 minuty przynoszą sporo satysfakcji. Ten utwór to jak niekończący się lot w przestworzach, a jednocześnie masz ochotę cały czas się przy nim kołysać.
Różni się od niego opowieść trzecia - "9", która ma bardziej jednostajną strukturę i jest bardziej słonecznym sielskim pejzażem malowanym przez gitary, w którym od czasu do czasu wybudzi nas z sennego marzenia silniejszy podmuch powietrza, wzbijając jednak jedynie dmuchawce. Cały czas czai się także wokół nas melodia, która świdrujące gitary aplikują małymi dawkami i wyłania się jednak tylko chwilami aby rozpływać się ponownie. Na wierzch wydobywa się dopiero po 7 minutach, gęstniejąc z sekundy na sekundę, aby w 9:25 osiągnąć apogeum i barwą gitary wywołać rezonans w klatce piersiowej. Mocno rozpoczyna się czwarty utwór "Deep B Flat" który w konstrukcji podobny jest do dwóch pierwszych, tu także wznoszenia przeplatane są spokojnymi momentami, utkane jednak z tak wielu melodii, pomysłów i zagrywek gitarowych, że trudno się nudzić. Około 5 minuty następuje przerwa na wsamplowaną rozmowę, po której utwór znów zyskuje stopniowo na intensywności a pulsujące i łkającę gitary przynoszą kolejne warstwy smutku, po 10 minutach zyskując przester obudowują się kolejnymi ścieżkami. Ostatni na płycie "Vertex" można opisać podobnie jak utwory powyższe gdzie na początku niepokojący klimat osaczenia budują przenikające się delikatne gitary, które z czasem nabierają przesteru a od 8 minuty brzmią apokaliptycznie.

Po wysłuchaniu wszytkich pięciu opowieści, w których nie ma praktycznie wokalu, stwierdzam że to najlepsza w tym roku płyta z gatunku post-rock. Uwielbiam ten rodzaj przygnębienia i nostalgii, w który zdołali mnie wprowadzić umiejętnym konstruowaniem napięcia oraz zapadającymi w pamięci melodiami.

http://www.myspace.com/daturah

niedziela, 16 listopada 2008

Low - 15.11.2008, Chorzów, Teatr Rozrywki

Zespół Low poznawałem w czasach wydawanej, po przejściu do Kranky, płyty "Secret Name" w 1999. Ten okres, uwieczniony w latach 2000-2001 wielkimi płytami "Things We Lost In Fire" i "Trust" uważam za najlepszy w ich karierze. Oczywiście za najważniejszą płytę, która zapoczątkowała gatunek slow-core uznaje się "I Could Live In Hope" i ja także uznaje ją za największe ich dzieło. Niemniej uważam, że podczas pobytu w stajni Kranky rozwinęli i ukształtowali ostatecznie swój styl a i mnie najbardziej odpowiada klimat panujący na tamtych płytach. Jeśli szukacie płyt które definiowałyby listopadową jesień to jest wśród nich na pewno "Things We Lost In Fire". Nie mogło być więc lepszego terminu na ich koncert niż listopad. Mimo, że odwiedzili nas tak póżno, po raz pierwszy 14 lat po wydaniu klasycznego debiutu, to marzyłem aby z tej płyty jak wspomnianych powyżej było jak najwięcej utworów.
W sobotę nie mogło być innej scenerii jeśli chodzi o pogodę. Szaro, chłodno, mgliście, ciągle padająca mżawka. W takich okolicznościach wsiadłem około godz. 15:00 w samochód aby przemieścić się z Warszawy do Chorzowa na wieczorny koncert. Już niedaleko za Warszawą zrobiło się całkiem ciemno więc jadąc "gierkówką" z zapadanymi szybami, co jakiś czas przecieranymi smętnie przez wycieraczki i światłami samochodów z naprzeciwka, przesłuchiwałem ostatni ich album z 2007 roku "Drums And Guns", z którego nie byłem jakoś bardzo "obryty". Mimo iż płyta nie porywa otoczenie zbudowało fantastyczną atmosferę dla odsłuchiwania. Gdzieś na wysokości Piotrkowa Trybunalskiego przestało padać i spokojnie w nocnej scenerii dojechałem do Katowic. Wjeżdzając do Chorzowa szukałem po prawej tablicy informującej o Teatrze Rozrywki, aż tu nagle moim oczom ukazał się wielki neon, umieszczonego na rogu ulic teatru, który na niczym nad amerykanskimi kinami informował czarnymi literami na białym podswietlonym ekranie "Ars Cameralis Festival przedstawia: Koncert Low". Sam teatr z zewnatrz prezentował się bardzo fajnie, umieszczony w stylowej śląskiej kamienicy z przeszklonymi ścianami od obydwu ulic. Po znalezieniu parkingu, notabene "Teatralnego", o 18:30 zameldowałem się w teatrze. Ciche rozmowy w holu jak i sala teatralna potęgowały atmosferę muzycznego święta, przypominając oczekiwania na niedawny koncert Iron&Wine podczas Off Festival. Uwagę przykuwał także ascetyczny wystrój sceny: dwa mikrofony, bębny i i dwie oparte o stojaki gitary, delikatne światło. Po zajęciu strategicznego miejsca w rzędzie 12 i kwadransie oczekiwania na usadzenie wszystkich spóźnialskich parę minut po 19-ej, wyszła przy aplauzie publiczności trójka muzyków: Alan Sparhawk, Mimi Parker i Steve Garrington, Chwila przejmującej ciszy, ledwo słyszalne tło gitarowe... i rozpoczęli pierwszy utwór - "Murderer". No tak, ostatnia płyta..., ale..., już wtedy odpłynąłem, przejmujący śpiew Alana wspomagany przez Mimi, śliczna melodia, krystalicznie słychać każdy dźwięk, każde szarpnięcie struny gitary. Pięknie. Następny utwór to kontynuacja ostatniej płyty, "Sandinista",... i siedzę oczarowany z całym teatrem. Kolejny wprowadzany bardziej energiczną gitarą "In Silence" uświadamia mnie że to będzie jednak promocja ostatniej płyty. Ale co mnie to obchodzi - jest magicznie, mogą grać dowolną swoją płytę.
Jak się poźniej okazało nie zaspokoili oczekiwań dotyczących utworów, z debiutu nie było nic, a z wcześniejszych płyt pojedyńczy reprezentanci. "Sunflower" rozpoczynający "Things We Lost In The Fire" wzruszył chyba nie tylko mnie, a ciarki pojawily sie od pierwszego wersu, "When they found your body". "Shame" z "Long Division" z powolnym wokalem Mimi "...a long time you waited..." poruszał delikatnie jak trącenia gitary w tym utworze. Tu wspomnieć należy o rewelacyjnej akustyce i nagłośnieniu - każdy szept, ześlizgnięcie się palca na strunie, dotknięcie miotełki w bęben było słychać rewelacyjnie (w pewnym momencie nawet przytupywanie Mimi można było usłyszeć z każdego miejsca w teatrze). Jeden z moich faworytów, "Trust" reprezentowały: "Tonight", "Last Snowstorm of the Year" no i "Shots and Ladders". To co zespół zrobił w utworze zamykającym część zasadniczą koncertu - wstrząsneło. Trzy osobowym składem, długo i powoli zwiększając głośność i gęstość dźwięków, eksplodowali takim zgiełkiem gitar podkreślanym miarowymi uderzeniami w bębny, że myślę nie tylko ja siedziałęm z rozdziawioną gębą, a teatr trząsł się w posadach. Bisy zakończyła mormońska kolęda.

To był koncert wyjątkowy, oszczędny w środkach, instrumentarium, bez rozbudowanych elektronicznych aranżacji, ale bogaty w emocje i wzruszenia.

W domu byłem z powrotem o północy, a przez całą drogę jadąc do Warszawy po pustej, ciemnej trasie szybkiego ruchu miałem wrażenie, że wszystko za oknami porusza się wolniej, a pojawiające się co jakiś czas latarnie przy skrzyżowaniach są bardziej żółte niż zwykle.

piątek, 14 listopada 2008

Elbow - The Seldom Seen Kid


Elbow - The Seldom Seen Kid
Ocena: 8.5/10.0

Na ich płyty nie czeka wielu. Cały czas są gdzieś z boku brytyjskiej sceny muzycznej, zbyt nieśmiali aby stanąć w pierwszym rzędzie. Tymczasem Elbow nagrali czwarty świetny album, pełen melodii snujących się jak dym z papierosa i intrygujących, urozmaiconych podkładów. To muzyka wczesnej jesieni, kiedy słońce rzuca coraz dłuższe cienie, wczesnej wiosny kiedy zewsząd kapie topiący się śnieg.

W twórczości Elbow da się wyróżnić kilka składników które począwszy od debiutu w 2001 roku, tworzyły ich charakterystyczny, oryginalny styl i nieodmiennie poruszały, nie pozwalały przejść nad ich albumami obojętnie. W zależności od percepcji słuchacza zakochiwał się on momentalnie w ulotnych klimatach płyt, które trafiały do lewej półkuli mózgu poprzez umiejętne budowanie napięcia w częstotliwościach fal alfa, klawiszami, smyczkami i ulotnym wokalem Guya Garvey'a. Wytrawny słuchacz natomiast podświadomie uruchamiał prawą półkulę aby wydobyć te wszystkie elementy bogato aranżowanych melodii, którymi operuje Elbow. Tym samym zarówno "radiowy" odbiorca jak i zaangażowany eksplorator nowych dźwięków znajdowali tu coś dla siebie. Dla mnie są takim staromodnym i nie eksperymentatorskim, eleganckim Radiohead.
Na swoim nowym albumie Elbow nie zmienia się, ale ta ich umiejętność tworzenia odrealnionych klimatów i wspomniane urozmaicone podkłady powodują, iż nie masz odczucia powtarzalności.
Tej płyty powinno się słuchać w całości, nie dla singli, więc powędrujmy przez kolejne utwory.
Rozpoczynające album "Starlings" wprowadza w klimat albumu chórkiem na drugim planie i partiami fortepianu, aby przestraszyć cię nagle orkiestrową eksplozją i wprowadzić niepokój w brzuchu niskimi tonami smyków. Za chwilę jednak jak gorąca herbata z malinami i miodem rozlewa się głos wokalisty. Nie dajmy się jednak zwieść "...You are the only thing in any room you're ever in...". Kolejny utwór "The Bones Of You" utrzymany jest w dyskretnym rytmie tańców śródziemnomorskich, ale znów gdy wchodzi wokal, zamracza "...like the first cigarette of the day...", rozprzestrzeniając żółtawą woń nostagii, aby energiczną gitarą i przetworzoną elektroniką wywołać ból głowy. "Mirrorball" rozpoczyna minutowy delikatny deszcz fortepianu, aby w 1:40 sek. wjechać znanym już patentem z poprzednich płyt czyli smykami zgranymi z wokalem "...Everything has changed...", które rozmiękczają ci serce.
Od trzech pierwszych utworów zdecydowanie różni się "Grounds For Divorce". Z gitarą akustyczną i wyklaskiwanym rytmem, wprowadza westernowo-bluesowy klimat zapuszczonej knajpy na zakurzonym poboczu Route 66, ale burzy go ponownie tęskny refren i stoner rockowe gitary. W kolejnym intrygująco nazwanym "An Audience With The Pope" znów zmieniamy nastrój jak z francuskiej piosenki z lat 50-tych, podkreślany przez charakterystyczne klawiszy i znów niepozorny refren "...I have an audience with the pope, And I'm saving the world at 8..." swoją melodią każe na chwilę zatrzymać niewidzący wzrok na obrazie z ludźmi w tle. W drugiej cześci płyty poza singlowym "One Day Like This" zmienia się trochę struktura utworów wprowadzając jeszcze bardziej smutny, refleksyjny nastrój. "Weather To Fly" poprzez miarowe uderzanie w bębny i przejścia fortepianu i basu powoduje ciężar w okolicach mostka. "Are we having the time of our lives?" pyta się wokalista, a piosenka płynie jednostajnie zwalniając czas, przechodząc leniwie w kolejny utwór który od drugiej minuty wchodzi w klimat Sigur Ros, aby wybuchnąć dramatycznym wołaniem "...Send up a prayer in my name...". W "The Fix" Elbow wchodzi w klimat Marka Grechuty & Anawa, przerywany tajemniczymi partiami klawiszy. Depresyjnie robi się na "Some Riot" gdzie ulotny, pogrzebowy klimat podsycany jest przez pociągnięcia wiolonczeli. Album kończy smutne, wspomnieniowe wyznanie "...love you mate..."

To muzyka która nie wyznacza trendów, nie błyszczy, nie prowokuje do dyskusji. To muzyka, która oczarowuje, przy której zawiesza się wzrok i tęskni - tworzyć taką to też sztuka.

http://www.myspace.com/elbowmusic

czwartek, 13 listopada 2008

MGMT - Oracular Spectacular


MGMT - Oracular Spectacular
Ocena: 6.5/10.0

W XXI wieku pojawiło się mnóstwo nawiązań do klimatów z lat '60-'80. Mało zespołów potrafiło zwycięsko wyjść z prób balansowania pomiędzy inspiracjami a naśladownictwem. Tu usłyszycie mnóstwo odniesień do różnych epok w muzyce, ale wszystko podane jest w nowoczesnej formie. Łatwo w takiej stylistyce popaść w kicz. I choć czasami mamy tego wrażenie, gwarantuje, że gęba będzie Wam się cieszyć przez cały album

Do przesłuchania tego albumu przyciągnęła mnie informacja, iż wyprodukował go Dave Fridmann czyli producent albumów The Flaming Lips oraz Mercury Rev (w skład którego zresztą wchodzi). Nie ukrywam że od wielu lat jestem fanem muzyki jaką komponują obydwa zespoły, i mimo że znajdziemy tu, i noise-pop, i psychodelię, ten album unosi się przede wszystkim w oparach brytyskiej muzyki lat 70-80.
Wokal rozpoczynający "Weekend Wars" mógłby spokojnie zostać wkomponowany w podkłady Deep Purple czy Led Zepellin, a kiedy w 1:20 sek. nabiera tempa ,zobrazowanie go odkrytym cadillac'em pędzącym po bezdrożach Arizony z kiwającymi się na boki dwoma hipisami nie stanowiłoby dysonansu dla tej muzyki. Na skórze czujesz przez większość utworu ten zapach słonecznego wiatru. Może niepotrzebnie pod koniec pojawiają się improwizacje jak u Muse. Podobnie klimat starej płyty winylowej zespołu z lat 70-tych trzyma początek " The Youth" , kiedy jednak przechodzi delikatnym i bezbronnym śpiewem w refren "The youth is starting to change" rozpoczyna bajkową minutę w stylu Mercury Rev. Niemniej razem z "Pieces of What" który spokojnie mógłby zostać wypełniaczem na którejś z płyt Oasis, są tutaj najsłabszymi utworami.
Druga połowa płyty różni się znacznie od pierwszej. Jest mniej piosenkowo, a pojawia się więcej odjechanych klimatów i improwizacji. Psychodeliczne "4th Dimensional Transition" po pierwszej minucie przechodzi w narkotyczne, szamańskie "zaklęcia" podkreślane szybkimi bębnami a tekst.. "You are a shadow in the fourth dimension"... podsyca ten klimat. Cienie i niepokój pojawiają się zresztą w kolejnym utworze gdzie chłopięcy śpiew stwierdza "Made me a shadow in the shape of wonder". Po wznoszących, elektronicznie przetworzonych najprawdziwszych solówkach, wypływamy na spokojny ocean, który prowadzi nas w stronę horyzontu uroczą gitarą. Tutaj chyba najbardziej słychać rękę Dave'a Fridmanna, ale także na połamanym, niejednoznacznym, kolejnym, "The Handshake", który swoją zmiennością przywodzi na myśl konstrukcje utworów Queen (klimatem nie).
Nie to jednak ciągnie ten album. Są momenty które powodują błogie zadowolenie zaangażowanego indie-słuchacza, ale ręka sięga ponownie po płytę i wkłada ją do odtwarzacza dla któregoś z trzech utworów (lub wszystkich razem): "Time To Pretend", "Electric Feel", "Kids". Pierwszy z nich brzmi jak klasyk. Od pierwszych słów wyznanych przez podmiot liryczny "...I'm feelin rough I'm feelin raw..." i wejścia gęstych elektro-gitarowych glamowych partii ten utwór nie może nie działać. Wzbogacony zawadiackimi klawiszami, smykami w tle i klaskaniem niesie w sobie jednocześnie mroczną tajemnicę jak i wzmaga potrzebę tańczenia. Z kolei z disco-funkującym w tempie zwolnionym o 40% "Electric Feel", wchodzimy w lata 80-te. Kto przy pierwszej zwrotce nie wyobraził sobie trzech wysoko śpiewających gości w marynarkach na poduszkach z podwiniętymi rękawami, strzelającymi palcami, idąc płynnym krokiem promenadą w Miami - ręka do góry. Najbardziej przebojowe na płycie "Kids" zaczyna się klawiszami, które można osiągnąć na popularnym prezencie komunijnym w latach 80-tych, nieosiągalnym marzeniu wielu dzieciaków w tamtym czasie, organach Casio. Później struktura utworu i wokal przywodzą na myśl Arcade Fire z "Funeral", ale kiedy wchodzi refren i "...control yuorself..." , stukając palcami w kierownicę wrzucasz dwójkę i przez te 200 metrów do następnych świateł na zatłoczonych warszawskich ulicach, nie kontrolujesz się w ogóle.

To album, który sprawi Wam dużo radości ze słuchania jak i odkrywania kolejnych inspiracji przemieszanych na tym krążku.

http://www.myspace.com/mgmt

środa, 12 listopada 2008

Cut Copy - In Ghost Colours


Cut Copy - In Ghost Colours

Ocena: 7.5/10.0

Są płyty, które ze względu na stylistykę w jakiej są utrzymane nie powinny mi się podobać, a nie mogę się od nich uwolnić. Gdzie użyta w recenzjach terminologia "taneczny", dla wielu z urzędu eliminuje możliwość zaliczenia albumów do dobrych. Jeśli słowo "pop" nie zawsze dobrze wam się kojarzy, jeśli na swojej imprezie chciałbyś zatańczyć z tą nową koleżanką koleżanki ale to obciach puścić coś dance - sięgnij po ten album.


Zanim rozpoczął się album zajrzałem do koperty w digipacku w jakim została wydana płyta. Rozłożyłem schowany tam poster, podzielony na 15 części z różnymi obrazkami. No tak, figury geometryczne, jakieś okręgi w okręgach, trójkąty w kwadratach, wykresy ekg, bryły przypominające stare wygaszacze ekran - "synth", kwadratowa bezduszna muzyka... Jednak obok przykuwają uwagę obrazki z klubu, tajemniczne, ponure, ale no tak, "dance"... Skąd jednak do cholery te poszarzałe czarno-białe zdjęcia zalesionych wzgórz, odbitych w wodzie galopujących koni, pustynnych piasków. Aaa włączam...
...i wchodzący po introdukcji wokal "all the girls of note are crying, all the clouds have silver linings" porusza od razu wibrujące mrowienie w okolicach szóstego kręgu które rozchodzi się prądem do częsci potylicznej czaszki, wprowadzając wrażenie odrętwienia skóry na głowie...
...sala gimnastyczna, przystrojona nieśmiertelną siatką maskująca, na drabinkach krepina, rodzice kręcą się żeby nadążyć z robieniem kanapek, chłopaki na zewnątrz znów podpalają fajki pod ścianą, niebo ma metaliczny błękit poźnego jesiennego popołudnia. Na parkiecie pojawiają się pierwsze pary, chłopcy w obowiązkowych bluzach z modnymi naprasowywankami i podciągniętymi rękawami, natapirowane dziewczyny w kolorowych, jaskrawych bluzkach i czarnych, przezroczystych rajstopach. Z głośników wydobywają się pierwsze takty przebojów tanecznych, jest wrzesień 1987, tańczyć to taki obciach...
...z którego wybudza Cię syntezatorowo-gitarowy motyw. Kolejny utwór "Out There On The Ice" rozpoczyna się nowofalowym pół mówionym wokalem przechodząc w 1:30 sek. w tęskny refren...
...tańczę z najpięknięjszą dziewczyną w szkole, przed oczami migają postacie zaskoczonych kolegów podpierających ściany, na naszych twarzach pulsują światła, otwieram oczy stojąc pod drabinką...
... jesteśmy tu i teraz, to słychać, końcówka pobrzemiewa Daft Punk. "Light & Music" ponownie za sprawą wokalu przypomina lata 80-te. Jednak gitary w tle i charakterystyczny bas nie mogą przynosić innych skoajrzeń - to te lata 80-te spod znaku New Order, to ta elektronika podszyta melancholią. Świetnym potwierdzeniem kolejny "Unforgettable Season", rozpoczęty śpiewem przypominającym wczesnego Roberta Smitha, z melodią podszytą przestrzenną gitarą i rozjechaną improwizacją na koniec. Zanim w kolejnym utworze "So Haunted' udamy sie od 2:40 sek. ponownie na parkiet w przypominającym The Rapture dance-punku, w pierwszej części jesteśmy zniewoleni drążącym głowę, podkładem gitarowym i niepokojącym wokalem, "...One glimpse change life, change life, change life, ..." przechodzącym w zniewalający refren. W ich największym przeboju z tej płyty "Hearts On Fire" (dla mnie osobiście nie) , typowo parkietowy klimat mącony jest tęskną wstawką wokalną oraz właczającą się na minutę przed końcem gitarowym outro która kojarzy mi się od razu z gitarą New Order. Podobnie w "Far Away" który nie porwałby gdyby nie urzekający refren. Tak, to dobre określenie generalnie do refrenów z tej płyty. Bo jak inaczej nazwać ten w kolejnym utworze, gdzie dyskotekowy rytm burzy nostalgiczna melodia,..."This dance will last us forever, forever"...
...sala gimnastyczna już opustoszała, dzieciaki rozpierzchły się na osiedle, rodzice zbierają papierki, a ty stoisz na środku parkietu i marzysz że tańczysz, marzysz że znów tańczyłeś z najpięknięjszą dziewczyną w szkole...
To co podkreśla nie do końca parkietowy klimat tej płyty to kilka przerywników, które znajdują się pomiędzy głównymi piosenkami. Dla osoby tańczącej zapewne psują klimat, dla słuchającej budują go. Te krótkie często minutowe utwory, to jak te zdjęcia na okładce, o których wspominałem na początku - naraz wśród kwadratów, trójkątów i świateł klubowych pojawiają się szare plamy: pierwsza - shoegazowa, druga - post-rockowa, trzecia - ambientowa, czwarta niepokoi mrocznymi klawiszami.

Są płyty, przy których tańczy twoja dusza

http://www.myspace.com/cutcopy

wtorek, 11 listopada 2008

British Sea Power - Do You Like Rock Music ?


British Sea Power - Do You Like Rock Music ?

Ocena: 9.0/10.0

Czy znacie wiele zespołów potrafiących w swoich albumach połączyć nieokiełznaną energię która rozrywa, z melancholią, która jak dym palonych liści przynosi zapach minionych lat ?
Jednej z ważniejszych grup XXI wieku udaje się to już po raz trzeci.
Ten album swoją wzniosłością i wieloinstrumentalnymi ścianami dźwięku nie pozwala opaść na ziemię.


Kiedy w 2003 roku British Sea Power wypłynęli w drugiej fali nowej rockowej rewolucji , od razu dało się wyczuć, że oto wśród epigonów pojawił się zjawiskowy zespół, który swoją oryginalnością i ilością pomysłów pokrywa zapotrzebowanie kilkudziesięciu ówczesnych debiutantów. Ich debiut "The Decline Of British Sea Power" jest wymieniany w wielu zestawieniach wśród najlepszych albumów 2003 roku jak i całej dekady.
To co porywa mnie w tej muzyce to nieprzewidywalność emocji - szaleństwo i ulotne zamyślenie w jednym. Uwielbiam w ich utworach ten niepokój, kiedy nagle prosta piosenka zostaje potargana podmuchem połamanej gitarowej kakofonii, kiedy klimat spokojnego morza zostaje zburzony narastającą falą nieułożonych, poplątanych dźwięków, aby z grzmotem wypluć cię na koniec utworu na słoneczny piaszczysty brzeg. Najczęściej pozostajesz bezbronny i oniemiały kiedy zwiedziony pozornie przewidywalną melodią z charakterystycznym jakby niedzisiejszym wokalem, dostajesz się w środek tornada chorych struktur i akordów.
Czekałem na ich nowy album z niecierpliwością, ale nie spodziewałem się, że otrzymam dzieło, które będzie jak terapeutyczna wizyta u psychologa reprezentacji w lekkiej atletyce, po której wychodzisz pierwszy raz od dwóch lat z domu i wygrywasz od razu wyścig maratoński. Stworzyli przestrzenne dzieło które poprzez używane narastające skale, wzbogacane o trąbki i smyki, często ociera się o chmury. Pomnikowe , ale jednoczesne dalekie od patosu.
Już pierwszy na płycie krótki utwór po gospelowym chórze powtarzającym "All in it" w rytm wystukiwanego bębna, po minucie przechodzi jakby od niechcenia w zgiełk przestrzennych gitar, i trąbek , które mogłyby być zobrazowane podniebnym surfingiem, urywając się tak nagle jak powstał. "Waving Flags" rozpoczyna się anielskim chórem i bajkowym klimatem jak u The Flaming Lips, podczas którego przesuwają Ci się obrazy z dziecięcych lat, gdy jako mały chłopiec marzyłeś że zajmujesz pierwsze miejsce w skoku w dal. Wyobrażasz sobie tysiące głów na falującym stadionie, gdy stoisz z boku szkolnego boiska i przy narastających dźwiękach, "...cuz you, you're only here, here for a while..." zdajesz sobie sprawę że możesz skoczyć 8,96 m, skaczesz, koledzy stoją z rozdziawionymi gębami, koleżanki przestają grać w dwa ognie, a Ty wznosząc ręce wykonujesz rundę honorową wokół szkoły. Oczywiście tekst mówi o czym innym, m.in. o polskich emigrantach na Wyspy, ale często obok właściwego tekstu układamy sobie obrazy które podpowiada nam muzyka, a ta szczególnie w zwrotkach ma ten nostalgiczny klimat, który potrafią wytworzyć chyba tylko oni. Od 3 minuty utworu rozpoczyna się już istny tajfun, który miałem okazje przeżyć także na ich występie na Off Festival. "Canvey Island", który w zwrotkach brzmieniem i wokalem może przypominać Coldplay, kończy się gęstą ścianą jęczących gitar. Podwodne "The Great Skua" z marzycielskim motywem wygrywanym na klawiszach, kołysze nas, unosząc ponownie na zakończenie rosnącą skalą dźwięków. Niepozornie rozpoczyna sie "Atom" gdzie po minucie spokojnego śpiewu, zmienia się kompletnie struktura utworu wprowadzona oszczędną gitarą i rytmem nabijanym bębnem, co rusz gwałcona wybuchami gitarowo-klawiszowego zgiełku. Ten utwór ma kilka szczytów, kilka kulminacji, ale ostatni następuje ok. 4:30 sek. utworu, kiedy po wielokrotnie powtarzanym "I just don't get it" rozpoczyna się istne apokaliptyczne szaleństwo rzęrzących gitar. Po tym utworze emocje na płycie się kończą. Delikatnie płynący "No need to cry" przechodzi w country'owy "Open The Door", w którym jednak zachowany jest nieuchwytny, charakterystyczny dla British Sea Power klimat czegoś specjalnego. Album kończy impresja, pejzaż, "We close our eyes" wypełniona w pierwszej części ambientowym tłem a kończąca się jakby szamańskimi zaklęciami.
Są oczywiście na tym albumie utwory, które chyba tylko oni potrafią układać i które są definicją ich grania, jeśli w ogóle w ich przypadku można takową ułożyć. Drugi na płycie "Lights Out For Darker Skies" prowadzi rozpoczęta werblami i gitarą prowadzącą, podskórnie odbierana melodia, wznoszona przez włączające się elektroniczne tła i ten elegancki śpiew. Do tego rozbrajający refren na wysokości pierwszej minuty i obowiązkowe niepoukładane zakończenie. Podobnie jest w "No Lucifer" gdzie dodatkowo początek i koniec nabijany jest rytmicznym skandowaniem "Easy, easy, easy". W "Down on the Ground" z kolei urocza melodia zaaranżowana jest na smyki.

Po raz trzeci udowodnili, że mając klimat Joy Division, operując ścianą gitar a'la Mogwai, utrzymując ducha Pixies, można być zjawiskiem trudnym do porównania z jakimkolwiek innym zespołem.

http://www.myspace.com/britishseapower
"Waving Flags" na YouTube


poniedziałek, 10 listopada 2008

Deerhunter - Microcastle


Deerhunter - Microcastle
Ocena: 9.0/10.0


Czasami podskórnie czujemy że za muzyką tworzoną przez artystę chowa się zagubienie, cierpienie, bezradność, codzienna walka z własną słabością, nadwrażliwość która zabija, neurotyczność ścierająca się ekstrawersją w poszukiwaniu równowagi .
Czasami okazuje się że to prawda...
Ten album to kandydat do płyty roku 2008.

Intro miało mi odpowiedzieć na pytanie czy mogę przygotować się na kolejną muzyczną ucztę z Deerhunter. Po ubiegłorocznym "Cryptograms" która polecony mi został przez jakiś serwis muzyczny jako mroczna i bardziej gitarowa wersja Animal Collective, mnie jednak fascynując mieszanką krautrocka, postrocka i gitarowego jazgotu, nastawiłem się w intro na odhumanizowaną elektronikę lub ambientową impresję. Tymczasem zostaje zaskoczony nuceniem i przestrzennym klimatem a'la Flaming Lips..., miłe. Chwilę poźniej zostaje ono jednak elektronicznie zniekszatałcone i zapętlone przechodzacąc w "Agoraphobia" z płynnie i delikatnie wyśpiewywanym tekstem "come for me, cover me, come for me, comfort me". Początek dobrze charakteryzuje cały album. Nadal przeplatają się wcześniej wymienione gatunki ale jest jakby spokojniej, muzyka częściej, szczególnie w początkach utworów, jest wyciszona i przebija przez nią nieśmiały i zrezygnowany wokal Bradforda Coxa. Mniej tu mroku a więcej szarości, mniej wściekłości a więcej przygnębienia.
Wracając do utworu "Agoraphobia". Sączący się leniwie smutek i zagubiony śpiew połączony z prostą melodią wręcz prowokują do zakochania się w utworze przez wrażliwców. Sam po pierwszym przesłuchaniu jadąc samochodem nuciłem to parę dni pod nosem. Introwertyczny śpiew i proste akordy z rytmicznymi bębnami zaczynają także kolejny utwór "Never Stops". Tutaj już jednak pojawia się narkotyczny klimat. Gdy z powtarzanym "would never come" w 17 sek. wchodzą w tle przestrzenne, jęczące gitary wiem że na tym albumie będą działy się czary. I kiedy Cox śpiewa "winter, in my heart, it never stops' to wierzę mu jak cholera.
A czary zaczynają się już na następnym "Little Kids" kiedy przy dziecinnej, słodkiej melodii jak mantra powtarzane jest "to get older still", kiedy niepozorna melodyjka "udzieciniana" chwilami poprzez grę na cymbałkach nabrzmiewa, rośnie, aby w ok. 3 min 15 sek. przeryć Ci mózg. W momencie gdy starasz się zrozumieć czego przed chwilą doświadczyłeś wchodzi delikatna, rozmarzona melodia utworu tytułowego i zrezygnowany śpiew. Ukojony kołyszesz się leniwie w zamyśleniu aby po 2 i pół minucie dostać kopa który powoduje ze spadasz z krzesła i drapiąc dywan próbujesz dotrzeć do łożka, omiatany przestrzennym elektronicznie przetworzonym nuceniem i przesterowanymi gitarami. To juz psychiczny rollercoaster. Kolejne utwory tylko pogłębiają przygnębienie. Oszczędnie zaaranżowane "Green Jacket", "Activa" czy "Calvary Scars" - wyobrażam sobie jak mogły powstawać. Pusty pokój, w pustym domu na przedmieściach Atlanty, noc po kolejnym dniu w którym trzeba było walczyć z samym sobą, delikatne potrącanie strun gitary akustycznej i odbita w szybkie siedząca na łóżku skulona sylwetka. "I tried, I tried, I tried...". Tak kończy się chyba najbardziej dołująca część płyty. Kolejny utwór zbliżony jest muzycznie do klimatu debiutu, a w tekście możemy się dowiedzieć że sami nie wiemy na co w życiu czekamy, czego szukamy. Kolejny raz śpiewam z Coxem, w "Neither of Us, Uncertainly", gdzie napędzana werblami melodia sunie cudnie przez cały utwór z "podskórną" przestrzenną gitarą w tle, aby zakończyć się samotnym wystukiwaniem w klawisze fortepianiu w ambientowym sosie. Mimo że leżę znokuatowany dźwiękami z tępym spojrzeniem i śliną skapującą z kącika ust, zostaję przetargany po deskach ostatnią 1,5 minuty utworu zamykającego album. Post-rockowym wykopem z zawodzeniem Coxa w tle. Kończy się utwór. Kończy się płyta. Nie kończą się emocje..."Time Slows. So long."

Są albumy natchnione, które nic nie odkrywają, nie robią rewolucji w muzyce ale kradną ci duszę i odciskają piętno na dalszym odbieraniu muzyki. Takie jest "Microcastle".

http://www.myspace.com/deerhunter

niedziela, 9 listopada 2008

Ścieżka dźwiękowa życia

Witajcie,
Cały czas szukam muzyki. Codziennie szperam, słucham nowych dźwięków, odnajduje nowe emocje w muzyce. Ciągle dogrywam ślady do ścieżki dźwiękowej mojego życia. Uwielbiam te momenty kiedy włączam album nieznanego mi wykonawcy i czuję pięść zaciskającą się na żołądku, trąbę powietrzną która wiruje mi w głowie, metaliczny smak w ustach i uczucie jakby żyły w rękach i nogach bolały.

W tym miejscu będę się dzielił swoimi wrażeniami po nowych przesłuchaniach, wspominał albumy, które wybrzmiewały gdy mijały kolejne chwile życia (te niedawne jak i te sprzed wielu, wielu lat), przeżywał koncerty i festiwale, przed nimi i zaraz po powrocie.

Nie mam ambicji prowadzić serwisu muzycznego. Mam na to za mało czasu. I niewystarczającą wiedzę w porównaniu np. z redaktorami Screenagers czy Porcys.

Szukam muzyki, z zamkniętymi oczami, wchłaniam przez pory w skórze. Nie interesuje mnie jak wyglądają wykonawcy, jaki prezentują styl, jak on plasuje się na dzisiejszej muzycznej mapie świata. Jeśli będzie tu więcej danego gatunku a innego nie będzie tzn. że taka jest moja wrażliwość. Nie będę pisał zawsze o nowościach w momencie ich pojawienia tylko wtedy kiedy je odnajdę, kiedy do mnie dotrą. Nie warto tracić czasu na pisanie o tym co do Ciebie nie trafia, co chcesz ocenić źle, więc jeśli coś nowego mi się nie spodoba po prostu tutaj tego nie będzie. Inaczej niż w przypadku wykonawców już obecnych na mojej ścieżce dźwiękowej.
Nie wiem jaką formę będą miały recenzje. Czasem będą to impresje, czasem muzyka będzie tylko tłem do rozmyślań o chwilach w życiu, kiedy ją poznawałem, kiedy indziej będzie to techniczna recenzja z wskazaniem na gatunki, omówieniem utworów i wskazaniem dokładnego czasu w danym utworze który mną wstrząsnął

Jeśli choć jedna osoba z odwiedzających odkryje cokolwiek dla siebie na tej stronie będzie mi miło

Pozdrawiam
Marcin