wtorek, 18 listopada 2008

Sigur Ros - Með suð í eyrum við spilum endalaust


Sigur Ros - Með suð í eyrum við spilum endalaust
Ocena: 7.5/10.0

Jeśli nagrało się conajmniej dwa magiczne i kultowe albumy trudno sprostać oczekiwaniom towarzyszącym kolejnym. Trzymanie się kurczowo dotychczasowych klimatów zadowoli połowę wielbicieli, a druga połowa będzie jęczeć o braku rozwoju. Zmiany uruchomią automatyczną falę krytyki o skończeniu się zespołu na jednej z poprzednich płyt, zaś spróbowanie czegoś nowego podział opinii pomiędzy postępem a regresem.

W takich oto okolicznościach Islandczycy rozpoczęli prace nad nowym albumem. Mogli wzorem zespołów metalowych, gdzie ortodoksyjni fani nie pozwalają na wiele, nagrać kolejne post-rockowe songi przesycone islandzkim powietrzem. Mogli też jak Radiohead nagrać swój "Kid A" przez co rozumiem radykalny zwrot w stylistyce po osiągnięciu szczytu, z którego można tylko albo spaść albo znaleźć kolejny wymiar i wtedy okazuje się, że stoimy na taborecie w jakiejś chatce u podnóża Himalajów. Nagranie kolejnego patetycznego "Glósóli", czy ocierającego się o niebo "Svefn-g-englar" miałoby tylu samo krytyków co nucenie pod nosem z wodospadem Dettifoss w tle. Wszystko będzie porównywane do klasycznych "Ágætis byrjun" i "( )" gdzie pełne patosu i smutku impresje odbierały mowę i prowokowały łzy. Ciężar oczekiwań dał więc paradoksalnie nieograniczoną wolność.
Początek najnowszej płyty niewątpliwie wstrząsnął. Oto w "Gobbledigook" do naszych uszu, docierają energiczne "plemienne" bębny, dla wielu także przywołujące na myśl sposób konstruowania utworów przez Animal Collective. Toż to rewolucja. Wokal, prowadzony przez akustyczną gitarę i chórki, swoją frywolnością i roztańczeniem wprawia w osłupienie - a gdzie zamyślony smutek, gdzie szara, zimna Islandia ? Cały utwór nadaje się bardziej do szalonego tańczenia i skakania na islandzkiej łące w słoneczny dzień. I chyba ten utwór kazał tak wybiec golasom z okładki płyty. Drugi na płycie "Inní mér syngur vitleysingur" nie wyprowadza z konsternacji, rytmicznie nabijane bębny, wesołe cymbałki i klaskanie doprowadzają do refrenu rodem z The Corrs. I mimo, że po minięciu pierwszej minuty w tle włączają się sigurrosowe tła klawiszy i smyki, to dalsza pięknie rozkręcająca się część, werblami i rytmicznym, "wyliczankowym" śpiewem, nie pozostawia złudzeń, że mamy nowy pierwiastek w ich muzyce o ile nie zwrot. Nigdy nie podejrzewałem, że przy nich będę postukiwał nogą a co dopiero że będę tańczył. Pozostał na pewno ten zmysł do budowy utworów, dramaturgii i rozkręcania poszczególnych motywów stopniując głośność i intensywność instrumentów, dlatego utwór ma swoją kulminację i śliczną ścianę na koniec, tyle że jest ona roztańczona.
Ale mylili sie ci, którzy odtrąbili już zdradę lub narodziny nowego Sigur Ros. Może jeszcze w "Við spilum endalaust" pobrzmiewają echa powyższych dwóch utworów, gdy miarowe uderzanie w fortepian i bębny napędzają pogodny refren, może w "Með suð í eyrum" zachwyca wręcz afrykańskimi rytmami w drugiej części, natomiast zawierając już sporo pierwiastka dotychczasowej twórczości. Pozostałych utworów nie można pomylić już jednak z innym zespołem. Spośród nich wybija się najdłuższy na płycie "Festival", rozpoczynający się ascetycznie, jedynie przejmującym śpiewem Jonsiego z delikatnymi plamami klawiszy i pociągnięciem smyka w tle. Przypomina w tym momencie najbardziej klimat "Ágætis byrjun" ale brak jest takiej magii jak była wszechobecna na ich drugim albumie. Utwór prowadzony jest w ten sposób aż do 4:38 sek. i dopiero wtedy nabiera tempa, a galopująca perkusja wyprowadza nas z ciemnego lasu na nieogarnięta przestrzeń wzniosłym finałem. To już rejony "Takk" i w ten sposób prezentuje się "Góðan daginn". Spokojne zwrotki zasilane przez gitarę akustyczną i znane z poprzednich albumów wysokie, świdrujące dźwięki smyków i klawisza prowokują do potężnej eksplozji ale wtedy utwór kończy się. Jeszcze spokojniejszy i oszczędny jest "Ára bátur" który fragmentami wypełnia jedynie fortepian i smutny falset Jonsiego. Smyki i chóry podkreślają jego wzniosłość aby wybuchnąć potęgą całej orkiestry na koniec. W takich momentach można poczuć się jak na polach Szkocji atakując Anglików. Druga część płyty generalnie kontrastuje bardzo z pierwszą gdyż zawiera mało rozbudowane utwory w dużej części stworzone z przeważającym udziałem gitary akustycznej jak "Illgresi" lub fortepianu jak "Fljótavík" czy "All Alright", który powolnymi uderzeniami w klawisze kończy album.

Nie jest to album magiczny, nie stworzył też nowego oblicza Sigur Ros. Szkoda, że nie zaryzykowali i nie rozwinęli pomysłów z których powstały dwa pierwsze utwory na płycie. Może na następnym albumie. Tutaj stanęli w rozkroku i będą się musieli zdecydować, która noga pozostała na właściwym brzegu. Nie jest to jednak także płyta zła. Nie oferuje tej wyjątkowości co poprzednie albumy aby zasłużyć na najwyższe oceny, a jej finalny wynik podwyższam o 1 pkt ze względu na to że mieli odwagę rozpocząć się zmieniać. Bo zmiany są potrzebne, mimo że kocham ich za poprzednie albumy.

http://www.myspace.com/sigurros

Brak komentarzy: