niedziela, 16 listopada 2008

Low - 15.11.2008, Chorzów, Teatr Rozrywki

Zespół Low poznawałem w czasach wydawanej, po przejściu do Kranky, płyty "Secret Name" w 1999. Ten okres, uwieczniony w latach 2000-2001 wielkimi płytami "Things We Lost In Fire" i "Trust" uważam za najlepszy w ich karierze. Oczywiście za najważniejszą płytę, która zapoczątkowała gatunek slow-core uznaje się "I Could Live In Hope" i ja także uznaje ją za największe ich dzieło. Niemniej uważam, że podczas pobytu w stajni Kranky rozwinęli i ukształtowali ostatecznie swój styl a i mnie najbardziej odpowiada klimat panujący na tamtych płytach. Jeśli szukacie płyt które definiowałyby listopadową jesień to jest wśród nich na pewno "Things We Lost In Fire". Nie mogło być więc lepszego terminu na ich koncert niż listopad. Mimo, że odwiedzili nas tak póżno, po raz pierwszy 14 lat po wydaniu klasycznego debiutu, to marzyłem aby z tej płyty jak wspomnianych powyżej było jak najwięcej utworów.
W sobotę nie mogło być innej scenerii jeśli chodzi o pogodę. Szaro, chłodno, mgliście, ciągle padająca mżawka. W takich okolicznościach wsiadłem około godz. 15:00 w samochód aby przemieścić się z Warszawy do Chorzowa na wieczorny koncert. Już niedaleko za Warszawą zrobiło się całkiem ciemno więc jadąc "gierkówką" z zapadanymi szybami, co jakiś czas przecieranymi smętnie przez wycieraczki i światłami samochodów z naprzeciwka, przesłuchiwałem ostatni ich album z 2007 roku "Drums And Guns", z którego nie byłem jakoś bardzo "obryty". Mimo iż płyta nie porywa otoczenie zbudowało fantastyczną atmosferę dla odsłuchiwania. Gdzieś na wysokości Piotrkowa Trybunalskiego przestało padać i spokojnie w nocnej scenerii dojechałem do Katowic. Wjeżdzając do Chorzowa szukałem po prawej tablicy informującej o Teatrze Rozrywki, aż tu nagle moim oczom ukazał się wielki neon, umieszczonego na rogu ulic teatru, który na niczym nad amerykanskimi kinami informował czarnymi literami na białym podswietlonym ekranie "Ars Cameralis Festival przedstawia: Koncert Low". Sam teatr z zewnatrz prezentował się bardzo fajnie, umieszczony w stylowej śląskiej kamienicy z przeszklonymi ścianami od obydwu ulic. Po znalezieniu parkingu, notabene "Teatralnego", o 18:30 zameldowałem się w teatrze. Ciche rozmowy w holu jak i sala teatralna potęgowały atmosferę muzycznego święta, przypominając oczekiwania na niedawny koncert Iron&Wine podczas Off Festival. Uwagę przykuwał także ascetyczny wystrój sceny: dwa mikrofony, bębny i i dwie oparte o stojaki gitary, delikatne światło. Po zajęciu strategicznego miejsca w rzędzie 12 i kwadransie oczekiwania na usadzenie wszystkich spóźnialskich parę minut po 19-ej, wyszła przy aplauzie publiczności trójka muzyków: Alan Sparhawk, Mimi Parker i Steve Garrington, Chwila przejmującej ciszy, ledwo słyszalne tło gitarowe... i rozpoczęli pierwszy utwór - "Murderer". No tak, ostatnia płyta..., ale..., już wtedy odpłynąłem, przejmujący śpiew Alana wspomagany przez Mimi, śliczna melodia, krystalicznie słychać każdy dźwięk, każde szarpnięcie struny gitary. Pięknie. Następny utwór to kontynuacja ostatniej płyty, "Sandinista",... i siedzę oczarowany z całym teatrem. Kolejny wprowadzany bardziej energiczną gitarą "In Silence" uświadamia mnie że to będzie jednak promocja ostatniej płyty. Ale co mnie to obchodzi - jest magicznie, mogą grać dowolną swoją płytę.
Jak się poźniej okazało nie zaspokoili oczekiwań dotyczących utworów, z debiutu nie było nic, a z wcześniejszych płyt pojedyńczy reprezentanci. "Sunflower" rozpoczynający "Things We Lost In The Fire" wzruszył chyba nie tylko mnie, a ciarki pojawily sie od pierwszego wersu, "When they found your body". "Shame" z "Long Division" z powolnym wokalem Mimi "...a long time you waited..." poruszał delikatnie jak trącenia gitary w tym utworze. Tu wspomnieć należy o rewelacyjnej akustyce i nagłośnieniu - każdy szept, ześlizgnięcie się palca na strunie, dotknięcie miotełki w bęben było słychać rewelacyjnie (w pewnym momencie nawet przytupywanie Mimi można było usłyszeć z każdego miejsca w teatrze). Jeden z moich faworytów, "Trust" reprezentowały: "Tonight", "Last Snowstorm of the Year" no i "Shots and Ladders". To co zespół zrobił w utworze zamykającym część zasadniczą koncertu - wstrząsneło. Trzy osobowym składem, długo i powoli zwiększając głośność i gęstość dźwięków, eksplodowali takim zgiełkiem gitar podkreślanym miarowymi uderzeniami w bębny, że myślę nie tylko ja siedziałęm z rozdziawioną gębą, a teatr trząsł się w posadach. Bisy zakończyła mormońska kolęda.

To był koncert wyjątkowy, oszczędny w środkach, instrumentarium, bez rozbudowanych elektronicznych aranżacji, ale bogaty w emocje i wzruszenia.

W domu byłem z powrotem o północy, a przez całą drogę jadąc do Warszawy po pustej, ciemnej trasie szybkiego ruchu miałem wrażenie, że wszystko za oknami porusza się wolniej, a pojawiające się co jakiś czas latarnie przy skrzyżowaniach są bardziej żółte niż zwykle.

Brak komentarzy: